...

...

czwartek, 23 stycznia 2014

Miranda, tysiąc upadków i what I call "such fun"!


[jeden z licznych, choć i tak nie-najboleśniej wyglądających z upadków Mirandy]

W końcu możemy opisać swoje wrażenia w dotyczące serialu Miranda. Mimo, że sama nazwa serialu nie jest zbyt zachęcająca ( z całym szacunkiem, ale niektóre imiona potrafią nieźle odstraszyć, tym bardziej jako tytuły dla seriali, bo wtedy mocno kojarzą nam się z latynoamerykańskimi telenowelami),  a my w ogóle też omijamy szerokim łukiem wszelkie Sabiny, Sandry czy Edmundów, mimo  niewykluczone jest, że gdzieś tam istnieją ludzie o tychże imionach niewysysający całej życiowej energii wokół siebie, nie pijący krwi z czaszek niemowląt i tym podobne potwierdzone przez nas fakty.

[czasem podłoga jest najlepszym przyjacielem]
             Miranda okazała się nadspodziewanie miłym zaskoczeniem, gdyż, co jak co, ale nie byliśmy za bardzo ufni pozytywnym komentarzom w internetach. Szczególnie odstraszał nas tag romans, sporadycznie pojawiający się w opisach.

[Dobra, tutaj to nawet mi było szkoda Garry'ego. Ale tylko troszkę. Grrr!]
               Swoje długie wieczory z serialem, odizolowane od reszty świata i niecierpiących zwłoki obowiązków, rozpoczęliśmy jakieś dwa tygodnie temu. Wyglądało to mniej więcej tak, że gdy już ciemniało za oknem siadaliśmy na swojej zasypanej okruszkami kanapie i robiliśmy kawę do półlitrowych kubkiszonów napychając je do niemożności piankami. Pierwszy sezon przypominał nam trochę styl sitcomu jaki widzieliśmy w IT Crowd, podejście do życia samotnej kobiety nieco do tego ze Stelli, totalny dystans do siebie w relacjach damsko-męskich do Hello Ladies i Bottom.

[no to teraz... Wszyscy jesteśmy Mirandą]
              Miranda może i odbiega od dzisiejszych wzorców piękna, za to bije na głowę wszystkie swoje konkurentki niebanalnym podejściem do życia, zabójczą (dla siebie i otoczenia) infantylnością, a także swoim niespotykanym fartem, który naprzemiennie z ogromnym pechem determinuje jej poczynania. Za co można wręcz podziwiać Mirandę Hart, która sama sobie napisała ten serial, to niespotykany do siebie dystans, któremu jak dotąd nie ustępuje chyba tylko postać Marka z Peep Show. Miranda nic a nic nie czuje skrępowania, że ktoś mógłby nie zaakceptować jej stylu bycia, co więcej kpi sobie z ludzi, dla których wygląd zewnętrzny i sztuczne pozory są głównymi wyznacznikami w życiu.

[niezbyt dobrze na naszą linię wpływa propaganda zawarta w Mirandzie.
Ona ciągle coś pysznego je, albo podjada Stevie]

[à propos]
               
  Mimo, że swoją bohaterkę Miranda kreuje czasem na nieco głupkowatego wesołka (co w języku angielskim o wiele lepiej brzmi – dorky), to nie sposób jest nie zauważyć jak inteligentnie podchodzi do problemów dnia codziennego. Przed nikim nie ukrywa swoich frustracji na niezrozumiałe prawidła współczesnego świata, obrywa się m.in. modzie i manii zdrowego żywienia. Miranda czasem odwraca kanon i niekiedy zachowuje się w relacjach damsko-męskich jak mężczyzna, co chyba jest najlepszą satyrą na panoszący się po poopkulturze seksizm. Żeby nie było tak jednostronnie Miranda również zabiera się z humorem za swoje gniazdko. Za nic w świecie nie potrafi zrozumieć damskiego półświatka, nie rozumie klik, intryg i zamiłowania do plotek.

[Próby zdobycia Garry'ego to kwintesencja parodii komedii romantycznych]

                 Drugą najbardziej jaskrawą po Mirandzie jest postać jej matki – obsesyjnie wręcz usiłującej wydać Mirandę za mąż, co wcale się nie uśmiecha tej najbardziej zainteresowanej. Matka znana jest ze swoich najbardziej rzutkich catch-phrase: „how I call”, które wplątuje w dosłownie najprozaiczniejsze zdania, oraz „such fun” wypowiadane najczęściej w sytuacjach kolejnego upokorzenia się Mirandy.

[Penny - mama Mirandy to jej prawdziwe utrapienie]
         Słowo upokorzenie powinno być słowem kluczem, jeśli chodzi o fabułę serialu. Najlepsze w tym jest to, że Miranda wcale, ale to wcale nie przejmuje się kolejnymi porażkami i wplątywaniem się w kolejne katastrofalne w skutkach relacje z mężczyznami, co więcej z całkowitą premedytacją pcha się w kolejne.

[Oj, a ja myślę, że jednak tak.]
                Serial to świetna zabawa. Miranda uświadomiła mi, że IT Crowd został zakończony zbyt pochopnie, bo jeżeli Mirandzie Hart w pojedynkę udaje się w każdym odcinku utrzymać poziom komedii powoducej ból brzucha ze śmiechu, to tym bardziej powinno się to udać kolektywowi z IT Crowd. Wiem, wiem dla niewprawnego oka, Miranda mogłaby się zdawać tylko i aż komedią pomyłek, lecz nic bardziej mylnego! Jeżeli się spojrzy na szereg komediodramatów, obyczajówek itp., itd., zajmujących się kobiecą tematyką, to od razu dostrzeżemy sprawne oko Mirandy, która wyłapuje te wszystkie bolączki i gorączki trawiące kobiety i robi z tego naprawdę jedną z najzabawniejszych komedii.
[Bo skromność jest dla ciap]


 Minusy
 Minusy są i muszą być. Na przykład irytująca Stevie, która swoim naśladowaniem Heather Small doprowadza nas do szewskiej pasji. Zakończenia też są denerwujące, bo żegnanie się z widzami i machanie im jest dla nas jakimś nieporozumieniem, wybudzającym nas z nastroju pomiędzy odcinkami. Wątki romansowe są, zresztą zawsze, męczące dla nas. Sama postać Garry’ego jest nużąca, a aktor go grający to drewno jakich mało. Nawet drugo- choć może i trzecioplanowa postać jego pomocnika w restauracji jest o wiele ciekawsza, a i aktor lepszy.
            Spotkaliśmy się też z utyskiwaniami na to, że Miranda nie pasuje do przystojniaczka Garry’ego, co nas nieźle rozeźliło. Bo jak daleko posunięta była hollywoodzka propaganda pokazująca skrajnie nieatrakcyjnych tetryków, upozowanych na mędrców postmodernizmu, którym nadskakiwały gibkie dzierlatki, że akurat to zaakceptowano, a gdy już jakaś kobieta, odbiegająca od plastykowego kanonu uwiodła przystojnego mężczyznę to już spotyka się to ze zdziwieniem. Well, shame on you!


Podsumowanie

 [Nadchodzę! ...turlając się]
               Miranda ujmuje swoim czarem i nietuzinkowym podejściem do rozładowywania kłopotliwych sytuacji. Najlepszym przykładem jest jej nagły, niespodziewany śpiew w sytuacjach stresowych, którego nie może zakończyć póki jest zdenerwowana (co czasem oznacza wyśpiewanie piętnastu zwrotek piosenki w czasie rozmowy o pracę). Dosyć nietypową bronią, jaką jest wprawianie w zażenowanie wszystkich wokół potrafi wybrnąć z niemalże każdego towarzyskiego faux pas, a przynajmniej tak się jej wydaje. Jesteśmy jak najbardziej na tak. To nasz nowy ulubiony serial, który z całą pewnością zajmuje miejsce w naszej pierwszej dziesiątce.

[Wcale jeszcze nie sfiksowałam. Po prostu lubię śpiewać do swoich warzyw]



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz