...

...

poniedziałek, 30 marca 2015

Serialowe bezrobocie


Bezrobocie, utrata pracy, zwolnienie. W prawdziwym życiu zwykle są nieprzyjemnymi chwilami w życiu, które czasem wydłużaję się poza tylko "chwilę" i stają się wręcz traumą, albo chociaż bardzo złym wspomnieniem (wiemy o czy mówimy). Seriale jednak przekonują nas najczęsciej, że zwolnienie to po prostu wielki życiowy zwrot albo tzw. błogosławieństwo w przebraniu. O ile w świecie pozatelewizyjnym zwolnienia usilnie się unika, o tyle w przypadku serialowych scenariuszy jest to temat często pojawiający się, a wręcz pożądany, ponieważ pomaga zmienić życie bohatera, chwilowo wywraca je do góry nogami, a nam, widzom, nie pozwala się nudzić. 

Nie ma większego katharsis niż śmianie się z własnych porażek – to motto serialu Louie, którego twórcą jest gigant amerykańskiego stand-upu Louis C.K. (przypomnijmy, że inicjały pochodzą od prawdziwego nazwiska Louiego czyli „Szekely”, a on sam ma pochodzenie żydowsko-węgierskie). Choć w samym serialu nie ma wątków z bezrobociem (troszkę odeszliśmy przez to od tematu wpisu, ale zawsze jest warto wpomnieć o Louiem), to jest za to mnóstwo odniesień do czasu, kiedy w jego życiu było naprawdę krucho. Moim zdaniem to jest jeden z tych autorskich seriali, gdzie poprzeczka dystansu do siebie twórcy została ustawiona poza zasięgiem konkurencji, a piramida życiowych niepowodzeń piętrzy sięw nieskończoność (czyli w tym przypadku do 21 minuty).
[Najlepsze to połączyć życiową pasję i hobby z pracą zawodową.]


Czasami człowiek zżywa się za bardzo z własną pracą, do tego stopnia, że wpływa to na jego tożsamość i samoświadomość. Takie kuku właśnie spotkało Dwighta z amerykańskiego serialu The Office. Dwight kryjąc wpadkę swojej ukochanej, sam napytał sobie biedy przez ukrywanie czegoś za plecami swojego zakręconego jak słoik w zimie szefa. Aby zachować w sekrecie swój romans postanowił się zwolnić. Tak, cóż za poświecenie dla ukochanej, do której miłość od samego początku była biletem w jedną stronę i relacją tak toksyczną jak nasza miłość do Amerykanów kończąca się krwią w afgański i iracki piach. Dla Dwighta praca w firmie papierniczej nie była ot zwykłym zajęciem od 9 do 17, to było jego życie, o nudnym jak flaki z olejem rynku papierniczym wiedział wszystko,a nic go tak nie ekscytowało jak konkurowanie w sprzedaży ze swoim największym nemezis Jimem, biurowym ulubieńcem. 
[To chyba coś, do czego stosować się powinien każdy z nas.
No chyba, że jest się idiotą.]
Dwight, jak przystało na prawdziwego potomka niemieckich osadników był niewiarygodnie lojalny i poddańczo oddany swojemu szefowi, za którego niejednokrotnie wykonywał brudną robotę. Widząc jednak, że jego lojalność i oddanie to za mało, by liczyć na zaufanie swojego szefa, Dwight odchodzi z wielkim hukiem kończąc swą patetycznie śmieszną przemowę „we all shall fall”. 

[No nie wiem jak kogo, ale mnie przekonał.]
Wszystko ma jednak szczęśliwe zakończenie, gdyż Michael dowiaduje się prawdy i prosi Dwighta by wrócił na swoje stanowisko słowami „potrzeba wielkiego człowieka, by przyznać się do błędu i ja jestem tym człowiekiem’ – które są typową kwestią Michaela, który za każdym razem musi zaznaczyć, że jest najlepszym szefem na świecie (przecież tak jest podpisany jego kubek, który kupił sam dla siebie). Historia ma drugie dno, bo całe odejście z pracy groteskowego i geekowatego Dwighta było tak naprawdę intrygą wymyśloną przez kolegę z pracy zazdrosnego o niezwykle lukratywnie nicnieznacząca pozycję numeru trzy w biurowej hierarchii.

[Kolejna złota myśl biurowego szatana intelektu]


Niektórzy swoją pracę zamieniają w prawdziwy związek małżeński. Tak było w relacji szef-podwładny pomiędzy Manym  i Bernardem z Black Books, który po swoim nietypowym wstrząsie/objawieniu jakiego doznał po płonięciu Małej Książeczki Spokoju zmienia się nie do poznania w uległego, bezkonfliktowego i usłużnego kuca. Korzysta na tym antypatyczny i asocjalny Bernard Black, zapijaczony Irlandczyk, nad którym zawsze unosi się ezoteryczny obłok tytoniowego dymu. Bernard jest zbyt leniwy by zmienić bieliznę czy choćby wstać do czynności fizjologicznych, z pomocą więc przychodzi Many (no może poza tą drugą czynnością). Świetnie spisuje się w roli chłopca do popychania a rola wielozadaniowego butlera sprawia, że w końcu czuje się potrzebny. Jednak miarka w końcu się przebiera i jęczenie, wieczne narzekania i kaprysy Bernarda powodują, że Many unosi się w końcu okruszkami honoru, Bernard nie może znieść takiego buntu i wywala Manyego na zbity pysk.

[No nie da się nie zauważyć magnetyzmu pomiędzy tą parą]
Many szybko jednak odnajduje się na rynku pracy i przechodzi do konkurencji. Dumny i zawzięty Bernard nie jest jednak szefem bez serca i przez dziurę w ścianie codziennie podgląda pracę swojego byłego podwładnego. Obaj są bardzo dobrzy w odgrywaniu przed sobą nawzajem pozorów radzenia sobie bez swojego związku, ale tak naprawdę to ani Bernard (który popada w coraz większy konflikt z higieną) i Many, który nie ma gdzie się podziać po pracy, nie mają zbyt wielkich szans na to, by przetrwać bez siebie. 

[Many miał też inny epizod poza księgarnią Black Book, kiedy próbował
wyrwać się z ulicy przez karierę na dość nietypowej niszy na rynku erotycznym.]
Many bez Bernarda jest bezbronny wobec sekciarskiej atmosfery w nowej pracy. Może i Bernard był bezdusznym satrapą, ale przynajmniej nie chciał zmieniać Manyego. Wcale nie dlatego, że tolerował jego styl bycia, po prostu nie obchodziło go nic, poza śniadaniem wystawionym na stół i upranymi gaciami na brzegu łóżka. Many pęka w momencie, gdy nowy przeżarty korpo-entuzjamem szef każe mu ściąć rozwichrzone włosy, które ni mniej ni więcej definiowały tę cudaczno-hipisowską postać. Tego jest za wiele i Many odchodzi, a przy pomocy mediacji jedynej osoby, która jest wstanie usadzić wszystkie demony Bernarda na jednym przedszkolnym krzesełku czyli Fran, panowie godzą się i wracają do swojego toksycznego związku. Happy end.

[Jak to mówią: w związku najważniejsza jest szczerość.]


Bezrobocie nie musi sprawiać problemu w życiu, ba, może być bardzo wyzwalające i wygodne, spojrzeć wystarczy na Jeza z Peep Show, którego muzyczna kariera utknęła w martwym, gnijącym punkcie. Jez jest przyczepiony do życiodajnego, nie oczekującego nic w zamian cycka, którym jest jego room-mate Mark Carrigan. Mark jest kompletnym przeciwieństwem Jeza, poukładanym Brytolem, przedstawicielem klasy średniej, co przekłada się byciem średniakiem we wszystkim. 

[Też się nad tym zastanawiam... i zastanawiam, i zastnawiam (...)]
Jez ciągle zalega za czynsz, siedzi zadem na wygodnym karku Marka i tak naprawdę nic nie zapowiada się by ta pasożytnicza sytuacja miała się zmienić. Jez podejmuje różne próby zdobycia pracy, ale to tylko zasłona dymna, by uspokoić Marka, który od czasu do czasu podnosi pretensje wobec swojego nieudacznego kompana. Mimo tego, że Jez ma wielomilionowy dług wobec Marka, to właśnie on jest jego najwierniejszym przyjacielem, który towarzyszy mu w jego najważniejszych chwilach w życiu, przeważnie są to siermiężne klęski, gdyż obaj bohaterowie są chodzącymi nieszczęściami. Jak widać to nie przeciwieństwa, a nieszczęścia przyciągają się najbardziej.

[Nie powiem, że to nie ma sensu]


Brak pracy i pieniędzy czasami skłania do drastycznych posunięć. To właśnie przydarzyło się Bretowi i Jemaine'owi z muzycznego serialu Flight of the Conchords, których długi za czynsz, a także puste brzuchy wywiodły na ulice. Tak, panowie postanowili sprzedać swoje miłosne usługi za pieniądze. Niestety, jedyna klientka nie zapłaciła, a po drodze pojawiły się również wyrzuty sumienia, czy aby naprawdę decyzja o prostytuowaniu się jest tą najlepszą. A wszystko zaowocowało piosenką z powalającym refrenem: „You don’t have to be a prostitute, oh no no no no no”. Nowozelandczycy mieli chroniczny problem z zanikiem kasy i ich poszukiwania zarobku to historia dwóch sezonów serialu, gdyż ich kariera muzyczna odbiegała nieco od spodziewanego przez nich amerykańskiego snu.

[Jemaine i Bret. Po prostu]


Schowanie dumy do kieszeni i obniżenie swoich oczekiwań, to czasami panaceum na skrócenie czasu poszukiwania pracy. Tak często zdarzało się postępować Warwickowi Davisowi, gwieździe serialu Life’s Too Short. Davis jest szefem agencji, która wynajmuje karły na przeróżne okazje. Jest tak chytry, że najlepsze role i najbardziej dochodowe zajęcia zostawia dla siebie. Nie ma z tego jakiś kokosów, zresztą ma na karku własny rozwód i roszczenia żony, toteż nie jest mu życiu kolorowo. Chcąc nie chcąc musi odcinać kupony od dawnej sławy, czyli głównie ról zagranych w Gwiezdnych Wojnach. Nikt bowiem o jego głównej roli w Willow już nie pamięta. Wiąże się to niestety z przebieraniem się w upokarzające kostiumy i pełnienie roli dziwadła na przyjęciach i spędach fanów si-fi. Jego niewielki wzrost i specyfika rynku filmowego pozwala mu jedynie na występowanie w określonych rolach tj. złych karłów, chytrych karłów czy wystawionych na pośmiewisko karłów. Jedynym plusem jest możliwość zrobienia sobie zdjęć z gwiazdami światowego kina, o co zwykle zabiega ze zbytnią desperacją.

[I to nawet nie jest najgorsze, co spotkało Warwicka ze strony
Johnny'ego D.]

Chęć zasmakowania choćby kropelki sławy, kosztem porzucenia swoich ambicji i marzeń, to nie tylko przepis na zaistnienie i udaną karierę, ale również filozofia życia głównego bohatera Extras granego przez Ricky’ego Gervaisa. Andy Millman jest tytułowym wiecznym statystą, któremu w końcu udaje się sprzedać pomysł na własny serial, ale co z tego, jeżeli jego pomysł zostaje pociachany przez telewizyjnych rzeźników, dla których wyznacznikiem sukcesu jest miałkość, głupawość i tandeta. Andy musi przełknąć gorzką pigułkę po tym jak jego dzieło zostaje połknięte i wyplute przez machinę komercji. Mimo, że jego serial z nim w roli głównej wchodzi na antenę, on sam nie może się w nim oglądać, nie mogą też tego oglądać krytycy, którzy nie zostawiają na serialu suchej nitki. Ambicje ambicjami, ale z czegoś trzeba przecież żyć.



Co jednak, gdy bezrobotna osoba nie może liczyć na pomoc swoich bliskich? Głównie dlatego, że najbliższa osoba to taki sam, a może i większy nieogar? Tak dzieje się w najbardziej nieprzebierającej w obleśnych środkach wyrazu satyrze na białych Amerykanów ( przyp. red. white trashes) czyli It’s Always Sunny in Philadelphia. Ekipa z Filadelfii poza swoim śmierdzącym i odpychającym Paddy’s bar nie ma innego źródła utrzymania, dlatego, gdy im się nie wiedze, albo ktoś im odbiera to na wpół wyschnięte źródło podtrzymywania wegetacji, muszą czasem podjąć drastyczne środki.

[Kiedy ktoś tak pyta, lepiej nie odpowiadać na takie pytanie]
Rodzeństwo Dennis i Dee wymyślając, że chętnie skorzystają z pomocy państwa postanawiają pójść na ulicę, uzależnić się od narkotyków i totalnie zapuścić. Niestety ich oczekiwania wobec państwa i jego opiekuńczości są nad wyraz i z całej przygody zostaje im tylko uzależnienie i czarna dziura, którą mają w pamięci. Najbardziej malownicza postać, jak tylko malownicza może być mozaika wymiocin, którą jest Charlie, pozbawiony odpowiedzialnego zajęcia w barze, został oddelegowany do utrzymywania porządku, co jest chyba najbardziej obrzydliwa pracą w całym zestawieniu. Przez prawie tuzin sezonów daje się poznać jako Charlie The Rat Slayer, który przez wszystkie lata udoskonalił metodę anihilacji gryzoni do perfekcji, tak że stało się to jego głównym atrybutem obok nieszczęśliwej miłości do kelnerki.

[Kreatywność, błyskotliwość, innowacyjność; ten człowiek tego nie ma]


Gruby facet w średnim wieku, z niespełnionymi ambicjami, zakładnik własnej nieporadności, nieprzystający do społecznych norm - to niezbyt dobry kandydat na pracownika, ale za to świetny materiał na głównego bohatera serialu. Seriale Uncle, Ideal i Mr. Sloane mniej więcej opowiadają o tym samym. W Uncle misiowaty, trochę nie do końca udany rockman ze swojego bezrobocia nic sobie nie robi, czekając na swoje pięć minut, które najzwyczajniej się ociągają z przybyciem. Może jednak liczyć na pomoc siostry i siostrzeńca. No i znowu gloryfikacja pasożytnictwa! Ideal to tak naprawdę nie jest historia bezrobocia, bo główny bohater ma jakieś tam zajęcia, może niezbyt zgodne z prawem, bo jest dealerem, ale zawsze jakieś. Z tą niezgodnością z prawem to może nie do końca taka prawda, bo z jego usług korzystają też funkcjonariusze prawa, także win win. Mr. Sloane traci pracę, nie inaczej jak znów za sprawą nieocenionej pomocy kolegi z pracy i bach! całe życie legło w gruzach. Do tego zostawia go żona, także nic innego jak tylko się radować. Bezrobocie skłania go podjęcia poważnych kroków, on jednak postanawia pójść na skróty, prawem ekonomii wysiłku postanawia popełnić samobójstwo. Jednak to się nie udaje, dlaczego miałoby? Skoro do tej pory nic się nie udawało? Bohater zostaje więc z wielką dziurą w suficie i wielką dziurą w życiorysie. Pan Sloane jednak się zawziął i wyprostował swoje życie idąc za głosem serca i masochistycznych tendencji, gdyż odnalazł się jako nauczyciel.

[Zawsze można się przekwalifikować. They said.]


Bezrobocie nie musi aż tak boleć. Czasami warto się zastanowić, czy miejsce, w którym się aktualnie znajduje, to tak naprawdę najwłaściwsze miejsce. Najczęściej nie, gdyż stagnacja to nienaturalny stan dla człowieka, bo jak to powiedział klasyk „Misiek, ale ty się chłopie rzucaj!”

[No, ale jak już się znajdzie tę robotę, to raczej warto się czasem
przyłożyć do nowych obowiązków.]

wtorek, 24 marca 2015


PRACĘ
NIE KAŻDĄ,
PODEJMĘ




Każdy prędzej czy później będzie musiał schować swoją prawdziwą twarz do kieszeni, zapomnieć o „rozumie i godności człowieka”, założyć wygodny czepek oraz maskę tlenową, gdyż czeka go daleka podróż w głąb czyjegoś tyłka. Tak, mówię o szukaniu pracy i rozmowie kwalifikacyjnej.


Moje osobiste przygody to nic jak tylko skok z samolotu i uświadomienie sobie po nie w czasie, że nie ma się spadochronu, a zamiast niego coś całkowicie nieporęcznego, jak na przykład widelec, którym na kilka sekund przed uderzeniem o powierzchnie ziemi można co najwyżej przyśpieszyć bieg wypadków.

[Związek idealny: pracodawca + pracownik.]
Dlaczego nie wspominam najlepiej swoich rozmów i szukania pracy, które tak naprawdę nigdy się dla mnie nie skończyło (tak, nadal nie znalazłem satysfakcjonującego zajęcia, gdyż decyzję, które zaważyły o tym, jakie będę posiadał predyspozycje do jakiejkolwiek pracy podejmowałem, wtedy gdy byłem totalnym głąbem bez kontaktu z rzeczywistością)?

[Szukasz pracy? Nie tylko wysyłam CV.]
Po pierwsze: prawie nigdy nie byłem na takowe rozmowy przygotowany. Kardynalny błąd. Z drugiej strony pierwsze podejścia i pierwsze miejsca pracy nie szły w parze ze zbytnim zaangażowaniem. Musiałem po prostu coś znaleźć, a jak Polak coś musi, to zazwyczaj wychodzi mu to najgorzej.

[Dramatyczne poszukiwanie pracy, by każdy dzień kończył się w taki oto sposób.
 Ludzkość zmierza donikąd.]
Jednym z najbardziej wnerwiających pytań, jakie mogą paść na rozmowie to: dlaczego chce pan/pani u nas pracować. No, jak to karwa po co? Żeby zarabiać PIONDZE, żeby popłacić rachunki, zbyć wierzycieli, kupić parówki w biedrze i dogorywać następny miesiąc w biedastabilizacji względnie biedalimbo. Jakie pan/pani ma doświadczenie? Marne, dlatego zgłosiłem się do was, a nie do Microsoftu albo Google. Co pan wie o naszej firmie i czym się zajmujemy? Wciskacie ludziom kit tak, że chcą oddawać pieniądze za rzeczy, których nie potrzebują. Jest to wątpliwe moralnie, ale mam to w dupie gdyż… Szmal!szmal!szmal! Czym pan się zajmował na studiach? Serio pytasz? Chyba oboje wiemy, co robi się na studiach. Przedłuża sobie z dzieciństwo, z tą małą różnicą, że legalnie można chlać wódę i odwalać najbardziej żenujące numery, zwalając je na kark młodości. Gdzie się pan widzi, powiedzmy za rok? Jeżeli nie dostanę tej pracy, to zapewne w jakiejś ciemnej piwnicy na prowizorycznie zaaranżowanym stole operacyjnym z beczek po śledziach, rozwarty jak Morze Czerwone, lecz nie przez Mojżesza tylko pijanego w sztok chirurga bełkoczącego coś w po serbsku pod sumiastym wąsem. Pozbawiony nerki, za to obdarowany w gratisie jakimś syfem z powodu tego, że konował wygotował medycznie utensylia w wodzie z kibla, a we mnie zaszył nie tylko chustę (która wcześniej z oddaniem pełniła rolę onucy, mając w cv jeszcze krótki epizod jako ścierka podłogowa w publicznych toaletach), ale również zdechłego kota, ludzki płód, miliony z OFE, kciuk Chrystusa nie zapominając jeszcze o podpisach popierających prezydenturę Pawła Kukiza. Jakie są pana/pani słabe strony? Jestem leniwy, ale nie zdolny. Trudno się w cokolwiek angażuję, ale jak już to robię nie wkładam w to na szczęście zbyt dużo wysiłku. Nie jestem punktualny, ale jestem zajebisty w wymyślaniu wymówek, od których pojawiają się łzy w oczach nawet u niewzruszających się na co dzień ludzi. Nie uczę się zbyt szybko nowych rzeczy, ale za to szybko o nich zapominam. Trudno we mnie wzbudzić entuzjazm w wykonywaniu jakiś zadań, ale już jak się to uda, to szybko go tracę w miejsce czarnowidztwa w myśl „..uj z tym, i tak by się spier…ło”. Nie szukam wyzwań, ale już jeżeli się jakieś przede mną postawi, to całą kreatywność (po polsku „ćwaniactwo” przyp. Red.) wkładam w to, jak to olać, w najgorszym możliwym scenariuszu wysłużyć się kimś innym, bądź jak najszybszym osiągnięciem klęski udowodnić, że „nu nie dało się”.

[Yep! That's me.]
Ważnym punktem w staraniu się o pracę jest nie tylko to, co się mówi, ale to, co wyraża się w sposób niewerbalny, czyli na przykład to jak się wygląda. Wiadomo, że nie można przyjść jak na szkolną akademię, opadają garnitury, czarne kiecki, stonowane kolory i inne „wyprasowane skarpety, czy tam koszule, whatever!” Przyjście w ten sposób oznacza ni mniej, ni więcej, że jest się osobą zdesperowaną, że od tej pracy zależy twoje być albo nie być. A wiadomo, że nikt nie lubi takich łajz i ofiar losu. Nikt nie zdecyduje się wybrać kogoś, kto ma wypisane na twarzy „litości!” albo „pomocy!”. Pracodawcę trzeba uwieść, pokazać mu, że ma się wiele opcji i jeśli on nie pójdzie po rozum do głowy i was nie zatrudni, to zrobi to ktoś inny i taki zajebisty pracownik przejdzie mu koło nosa. Dlatego polecam pójść na rozmowę w tym, w czym czujecie się najlepiej. Jeansy, w których czujecie się najlepiej. Najlepiej czarne okulary, niech wiedzą, że mają do czynienia z kimś wyjątkowym, nie z tej ziemi. O właśnie, najlepiej przebrać się za kogoś sławnego, albo jakieś szczególnie ulubione zwierzę, nie musi być to prawdziwe zwierzę. Bo akurat zdarzy się, że wasz przyszły, niedoszły pracodawca w dzieciństwie miał słabości do jednorożców, a tutaj wy wychodzicie na przód z inicjatywą (!) i przychodzicie w stroju jednorożca. Pracodawca jest zachwycony, bo przypomnieliście mu błogie lata dzieciństwa i od razu zdobyliście nie tylko prace a i sympatie szefa nie przepracowując jeszcze nawet minuty! Oczywiście ten kij ma oba końce i na przykład, jeżeli postanowicie przebrać się za konia a pracodawca na przykład był kopnięty przez konia w dzieciństwie, to już wiadomo, że nie będzie tu zbyt szczęśliwego zakończenia.

[Pamiętajcie im bardziej wyglądacie na takich, których nie zależy,
tym bardziej oni was chcą!]

Mam nadzieję, że tych kilka uwag pomoże komukolwiek znaleźć tę wymarzoną pracę, nie jest to przepis na stuprocentowy sukces, ostrożnie mogę powiedzieć, że to jest przepis na tych procentów pięćdziesiąt, bo albo się dostanie tę pracę albo nie. Powodzenia!


  

piątek, 20 marca 2015

Najlepsze seriale

PART VII
Tym razem na tapetę bierzemy tylko i wyłącznie nowe produkcje, które widzieliśmy całkiem niedawno. Tak, znów twierdzimy, że to najlepsiejsze, co tylko można obecnie oglądać. Bo przez to, że tyle oglądamy to nadziewamy się też na straszny chłam. Po oddzieleniu ziarna od plew powstało to zestawienie.




 Detectorists


 Nie wiem jak to Brytole robią, że z nudnej jak flaki profesji potrafią zrobić zawsze ciekawy i zajmujący serial, przypomnieć choć nerdów z IT Crowd, albo pracowników biura z The Office. Tutaj zaś mamy dwóch nolife’ów łażących po polach i wykrywaczami metalu. To nie brzmi jak przepis na sukces a jednak. Serial jest naprawdę dopracowany i snuje się we własnym tempie. O dziwo, znalazło się całkiem sporo osób, którym właśnie takie nieśpieszne dreptanie i ogromne ilości secondhand embarrassmentu przypadło do gustu. My się o ten serial poróżniliśmy z Karen, bo jak ją w ogóle, to mnie ujął ten serial straszliwie, bo nic nie śmieszy tak, jak zobaczenie parodii samego siebie, no może nie tak dosłownie, ale mi też swego czasu dużo zdarzało się, że spędzałem fascynując się historią, uważając ją za najważniejszą dziedzinę nauki. Teraz wyprowadziłem się z błędu i wiem, że najważniejszą nauką jest bezrobociologia. Do serialu pierwszych widzów najbardziej przyciągnął fakt, że występuje w nim gwiazda tasiemca pt. Piraci z Karaibów Makcenzie Crooka, któremu choć nie wypada co chwila oko, to razem z innym starym wyjadaczem angielskiego kina i telewizji Toby’m Jones’em tworzą rewelacyjny i prześmieszny duet. Na zachętę przepiękna piosenka z serialu: Johnny Flynn - "Detectorists".




Pramface

Trudno tu nie mówić o guilty plesaure, bo serial sam w sobie jest porażająco głupi, szczególnie na początku, kiedy trudno nie przewracać oczyma. Mimo wszystko jest to jeden z tych seriali, który wchodzi nadzwyczaj łatwo i bez poczucia upływu czasu. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy doszliśmy w trakcie kilku dni do trzeciego sezonu. Po krótce jest chłopak i  jest dziewczyna nie z jego ligi, do tego on wbija na imprezę dla starszych dzieciaków, ona zaś jest abiturientką studiów. Trochę alkoholu no i niestety. Ciążą. Afera i wszelkie konsekwencje nieplanowanej ciąży. Nie powiem miejscami jest naprawdę śmiesznie głównie za sprawą sprawnego umysłowo inaczej nieodłącznego kompana głównego bohatera. 

(Oto i sam kompan i jego złote myśli w najlepszej formie.)
Sam tatuś jako nastoletni tatuś próbuje udowodnić swą dojrzałości i odpowiedzialność co mu wychodzi dosyć średnio, a nawet wcale. Przez serial przewijają się osoby znane już z brytyjskich seriali, także zawsze miło jest wypatrzyć „znajomą” gębę. Co by nie mówić, to najbardziej godni wspomnienia są rodzice obojga młodziaków, którzy prezentują odmienne podejście do całej „sprawy”.
(Ciąża ma swoje prawa.)
 Rodzice dziewczyny to typowi posh people, który mają w sobie tyle snoba, co grzeszków małych i większych na sumieniu, do tego są małżeństwem „tylko na papierze”, które istnieje tylko po to, by nie narobić sobie wstydu na przyjęciach u przyjaciół. Rodzice chłopaka choć trochę niechlujni i związani ze sobą przez dokładnie to samo, co spotkało ich syna, z początku źli w końcu jednak pokazują się jako chyba jedyne pozytywne postaci w serialu.




Catastrophe

Kolejna historia wpadki, którą oglądamy. Co na to Freud? Nie wiem i nie planuje się dowiedzieć tego empirycznie. Tutaj chuć narobiła problemów Brytyjce i Amerykanowi. Cały problem polega na tym, że mimo megalomanii głównego bohatera, trudno mu jest się przyzwyczaić do nowych realiów, a jego partnerka nie jest tak przekonana, czy warto jest się wiązać z kimś, kto bardziej kieruje się poczuciem obowiązku niż uczuciem i szczerymi chęciami. Tak to jest komedia, nie wydawałoby się z wcześniejszego opisu, ale jednak jest to całkiem zabawna komedia, którą największą siłą jest obśmianie różnic kulturowych pomiędzy Wielką Brytwanią a Stanami. Brytyjczycy oprócz śmiania się ze swoich młodszych braci, najlepiej śmieją się z samych z siebie, czego w serialu nie brakuje. Jesteśmy bardzo ciekawi jak się to wszystko rozwinie, szczególnie, co się gdy urodzi się to dziecko. Możemy jeszcze powiedzieć, nie psując nikomu oglądania, że Amerykanie traktują mieszkańców Europy w serialu jak Marsjan, a para ma nie tylko problem z ciążą a czymś znacznie gorszym.





The Walshes

To nasz bezapelacyjny faworyt. Po Father Ted i Moone Boy (który właśnie wrócił z nowym 3. Sezonem!) to jest nasz ulubiony irlandzki serial. Dawno się tak nie uśmialiśmy niż dzięki zwariowanej rodzince dziwaków. Mamy ojca z szurniętym poczuciem humoru, który jest typowym małym, chichoczącym, rezolutnym Irlandczykiem, mamy matkę, typową konserwatystkę, którą zawsze da się jakoś obejść, jest syn porażka życiowa, a jednak oczko w głowie rodziców, jest córka, która chce za wszelką cenę wyprowadzić się z domu, lecz brakuje jej na to środków i obrotności, jest przyjaciel domu z opóźnionym zapłonem, żyjący we własnym świecie, jest w końcu i przyszły zięć, który sprawia wrażenie jakby przespał całe swoje życia i sekundę temu się obudził, po czym znów zapada w zimowy sen. Kocham ten serial, bo jest bardzo bliski naszej polskiej rzeczywistości. Siermiężna moralność, w której zawsze da się znaleźć miejsca pokryte gumą, sztuczność i fałszywa uprzejmość, zawiść i zamiłowanie do obgadywania osoby, której przed chwilą z wyszczerzoną paszczą życzyło się dobrego dnia. Jest jednak w serialu całkiem nie polski dystans do siebie i całkiem zabawny humor, którego nie spotkamy w żadnym współczesnym serialu z nad Wisły. Widać po komunie straciliśmy całe zasoby humoru.




The Mimic


Serial opowiada o mężczyźnie w średnim wieku, który za dużo w życiu nie osiągnął, (nie żeby próbował ) za to posiada niezwykłą zdolność udawania głosów celebrytów. Facet jest w tym tak dobry, że pomyślał, że nie warto w życiu się starać i brać udział w wyścigu szczurów skoro ma się tak wielki talent jak on. Nie trudno się domyśleć, że nikt nie zapukał do jego drzwi z walizką pieniędzy. Główny bohater w między czasie swojego „czekania na Gogota” dowiaduje się, że ma dorosłego syna, o którym nic wcześniej nie wiedział. Co jest smaczkiem oprócz obłędnie identycznego udawania głosów? Pojawienie się w serialu w roli agenta Neila Maskella, którego pamiętamy przede wszystkim za rolę Arby’ego psychopaty o gołębim sercu (to nic nie zabił połowę ludzi, którzy pojawili się w serialu Utopia).

czwartek, 19 marca 2015

5Najlepszych 
gejowskich
seriali
wg ROZPIERZONYCH

Nie od wczoraj i nie od przedwczoraj mamy hopla na punkcie kultury gejowskiej a zwłaszcza jej komediowej twarzy. W naszym wypadku uwaga najbardziej skupia się oczywiście na świecie małego i dużego ekranu, gdzie z tym wykorzystywaniem motywów gejowskich bywa różnie, zarówno śmiesznie jak i nieśmiesznie. Czasem postać geja, lesbijki, osoby transseksualnej wprowadza do serialu powiew świeżości, jest elementarna dla fabuły, czasem jest też typowym „babadziwo”, rubasznym atrybutem, kurantem na jarmarku, które służy napędzeniu głupkowatego kontentu. Czasem mamy do czynienia z tym i z tym jak w przypadku Lloyda z serialu Entourage, który choć był najbardziej wyrazistą postacią obok agenta Ariego Golda, był bardzo lekceważony w serialu a już powszechną dyscypliną sportu było kpienie z niego. My zajmiemy się w tymi serialami, gdzie to właśnie osoby LGTB są głównymi bohaterami, i nie będą to jakieś tam serialiki, będzie to najlepsze, co możecie obecnie zobaczyć w telewizornii!



Looking
(HBO, 2013 - trwa, 2 Sezony)



Looking często określany jest jako Sex w Wielkim Mieście dla gejów, lecz dla nas jest czymś znacznie więcej. To pierwszy tak odważny i naturalistyczny serial (W końcu HBO, hello!), który naprawdę nie boi się żadnego tematu. Relacje pomiędzy przyjaciółmi, kochankami, wrogami, byłymi kochankami, etc. są pokazane tak, że ma się wrażenie, że ogładą się właśnie na żywo jakąś scenkę na ulicy, a widz, nie jest widzem a wścibskim gapiem. Żadnej sztampy, żadnego udawania! Ten serial jest soczysty jak świeże pomarańcze, z których można wycisnąć najsłodszy sok gejowskiej afirmacji życia. Bohaterami są trzej przyjaciele, który prezentują zupełnie odmienne spojrzenie na świat, co kłoci się z powielanym stereotypowym obrazem geja zwłaszcza w Polsce, gdzie nikt poza tymi „strasznymi lewakami” nie chciałby zgłębić tego świata. W serialu różnorodność postaw jest przebogata, żadne tam polskie seriale. W Looking wreszcie jest pokazane, że gej to przede wszystkim facet przez wielkie, podłe „f” i gdyby tak zamienić tam sypianie z mężczyznami i zmienianie mężczyzn jak rękawiczki przez pewnych bohaterów, na sypianie z kobietami i etc. to by wyszedł nam kolejny obraz super samca, który zgrywa z siebie wielkie kompleksowe qui pro quo tylko po to, by dać upust swojej nienasyconej seksualności. Trzeba od razu powiedzieć, że seks jest tam wszechobecny, nie da się powiedzieć, że jest on tam dominantą, bo bardziej tu pasuje przypisanie go do jakiejś emanacji niespełnionych dążeń, własnych kompleksów i szukania drogi do ich wyleczania, może jeszcze niezdolności do komunikowania i wyrażani siebie, swoich pragnień, swojego „ja” a wiadomo, że w seksie wyraża się bez słów znacznie więcej. Tak przynajmniej słyszałem.

Vicious
(ITV, 2013 – trwa, 2 Sezony, 2 Sezon już w marcu b.r.!)


Nie rozumiałem i nadal nie rozumiem osób, których ten serial zawiódł. To są te same osoby, który 2 Broke Girls dają 9 i 8 na filmwebie i imdb, a przecież Vicious jest utrzymane w tej samej konwencji tylko, że dziadkowie McKellan i Jacobi biją na głowę swoimi disami gówniary z 2BG! Chociaż nigdy nie byłem fanem sitcomu jako gatunku i podkładanego śmiechu, to akurat jest parę wyjątków, gdzie potrawie zdzierżyć tę sztuczności i jest to obok Black Books, Father Ted i A bit of Fry & Laurie właśnie Vicious. Doceniam i kocham ten serial nie tylko za humor, wymanierowanych, snobujących się, starych głupców w jakich wcielają się McKellan i Jacobi, ale również to, że pokazuje w nowym świetle osoby starsze. Wiem, nie brzmi to zbyt miło, ale jednak osoby po 50’ i 60’ nie są zwykle gwiazdami serialu, nie pokazuje się ich z jakimś szczególnym zamiłowaniem, a jak już się pokazuje to tylko w jeden schematyczny sposób, dlatego takie seriale jak np. Vicious są takie ważne żeby pokazać coś więcej niż dobrotliwego dziadka, który mądrościami życiowymi sypie jak z rękawa, co zawsze mnie wkur… wkurzało, bo ja akurat kojarzę najbardziej strasznie rasistowskich i antysemickich dziadków, już o ich zboczonych żarcikach nie wspominając, no ale, jak się wywiodło z ziemi egipskiej patologii to się tak już ma. Może Vicious nie jest taką kopalnią dobroczynności jak np. Derek, za który Ricky Gervais powinien zostać beatyfikowany a potem kanonizowany, ale i tak jest pozycją potrzebną i broniącą się świętymi postaciami, grą aktorską i rewelacyjnymi dialogami, bo kto powiedział, że w drugiej a nawet trzeciej młodości swojego życia nie można rzucać głupawych, nieprzystojnych poważnym starszym panom, niemoralnych żarcików.


Please Like Me
 (ABC2, 2013 – obecnie, 2 Sezony, 3 sezon już w sierpniu b.r!)



No tutaj mamy już serialowego giganta. Ten serial jest jakby to powiedziała Jennifer Saunders - „Absolutly fabolous!” Mimo, że serial pochodzi z samego końca świata, czyli Australii to fanów na całym świecie temu serialowi nie brakuje. Perypetie Josha i jego hetero i homo przyjaciół to jedna z najbardziej uzależniających używek na świecie. Mimo, że historie są prozaiczne, nie ma tam jakiś wielkich epickich zmagań, nikt nie zostaje zamordowany, światu nie grozi zagłada, to nie da się, po prostu nie da się oderwać od ekranu od pierwszych minut. Sposób bycia Josha, głównego bohatera, jest absolutnie nie do podrobienia, nie wiem, może jeszcze mało widziałem, ale to jest pierwszy raz gdy oglądam tak skomplikowano zakompleksioną postać. Tak naprawdę to trudno powiedzieć, czy jest ona zakleszczona w swoich fobiach i obawach, o których każdy dramatycznie chce się dowiedzieć, ale po tych trzech latach nadal nie wie nic a nic o tym człowieku poza skwapliwymi informacjami, czy to wszystko jest jakaś poza i tarcza wobec zewnętrznego świata. Jedno jest pewne Josh rzyga na wszystkie strony tym jak bardzo jest uroczy, a zarazem szorstki w obyciu, coś jak kot, którego każdy chce pogłaskać, mimo, że zasraniec drapie do krwi i syczy jak szatan. Obok słodko-kwaśnego Josha, postacią dla której naprawdę warto oglądać jest jego matka, która z porzuconej kobiety, nad którą wisi widmo kompleksu drugiej, młodszej żony byłego męża, wychodzi w końcu z cienia i bierze życie za rogi. W tej postaci można odszukać ślady enigmy osobowości Josha, który swój charakteru raczej nie odziedziczył po zaradnym, ale przygłupim ojcu. Josh ujmuje tym, że po tym jak odnalazł swoją prawdziwą seksualność, wcale nie naprostował swojego życia, ale jeszcze bardziej je skomplikował, mimo to jest tym faktem uradowany, no może nie uradowany, po prostu zadowolony na swój joshowy sposób.

In The Flesh
(BBC 3, 2013-2014, 2 Sezony)


Dowód na to, że skurwysyństwo jest również w zagranicznych telewizjach, nawet w tak boskiej telewizji jak BBC, bo jak inaczej nazwać anulowanie serialu, który zdobywał nagrody i fanatycznych fanów na całym świecie, serialu, który być może był jednym z najlepszych seriali brytyjskich w historii. Po krótce In the flesh był serialem postapokaliptycznym, gdzie zombie byli przywracani społeczeństwu za pomocą środków farmakologicznych. Wszystkie ich morderstwa zostały im wybaczone, przez to, że nie byli pełni władz umysłowych. Niestety część społeczeństwa nie była zachwycona tą asymilacją i dochodziło do samosądów. Mocno działy grupy fanatyków religijnych wzywające do rzezi nieumarłych sąsiadów. Po pokazaniu jak religijni przywódcy potrafią zaszczuć na co dzień łagodnych i potulnych ludzi, w drugi sezonie do głosu doszli polityczni liderzy, populiści, którzy na podgrzewaniu wzajemnej nienawiści chcieli zbić kapitał polityczny i realizować własne interesy kierując się prywatą i przekonaniem o własnej nieomylności. Głównym bohaterem jest gej-zombie Kieren, który dwukrotnie traci swojego ukochanego, raz z powodu własnego samobójstwa, potem z powodu hate-crime (nie z powodu orientacji, z powodu tego, że ukochany powraca z grobu jako zombie i zostaje zabity przez fanatyka religijnego). Serial mimo, że jest niesamowicie smutny i pełny w nim prezentacji niskich, negatywnych emocji, potrafi wbić w fotel na długie godziny (jeżeli ogląda się cały serial ciągiem… guilty!). W serialu poza Kierenem, który jest typowym przykładem typu bohatera „dziecka we mgle” trudno odnaleźć pozytywnych bohaterów, wśród uciskanych zombie pojawiają się zombie terroryści, którzy oczekują na drugie powstanie z martwych i atakują ludzi po zażyciu narkotyku, który na powrót sprowadza ich do stanu bezmyślnych bestii żywiących się ludzkim mięsem. Najbliżsi Kierena też dają się poznać ze swym zacietrzewieniem i niezdolnością do krytycznego myślenia. Sama siostra Kierena daje się wplątać w sidła typowych wsioków ze strzelbami uważającymi się za bohaterów, przez to, że odstrzeliwują pojedyncze sztuki zombie, które są bardziej spłoszone, niż zagrażające życiu i bezpieczeństwu małej angielskiej wioski na prowincji.


Cucumber
(Channel 4, 2015 – trwa, 1 Sezon)


Nowy, nowiuśki, nowiuteńki serial komediowy o tematyce stricte gejowskiej. Bohaterem serialu jest gej w średnim wieku, którego ocean kompleksów i uprzedzeń, co do własnej osoby, jest nie do ogarnięcia ludzkim umysłem. Brytyjczycy jak przystało na światowych serialowych przodowników stworzyli coś naprawdę odjeżdżającego konkurencji o całe kilometry! Postacie te pierwszo i te drugoplanowe są tak prawdziwie i nasączone emocjami, że można by pomyśleć, że wszystko jest tu kręcone z ukrytej kamery i oglądamy prawdziwe osoby nie zaś fikcyjne postacie. Cucumber pokazuje najrozmaitsze rodzaje gejów, prześmieszne kategoryzowanie gejów nazwami owoców na początku pierwszego odcinka ścina z nóg, są przystojniacy, uwodziciele, którzy uwodzą nie tylko mężczyzn, ale też kobiety, pojawia się nawet postać żywcem wyjęta z filmów Xaviera Dolana, są też średnio przystojni, brzydcy, młodzi, starzy, głupi i diablo inteligentni. Serial co ważne nie skupia się na kompletnie spartaczonym życiu głównego bohatera, który w parę godzin psuje sobie wcale udane pożycie ze swym partnerem i życie zawodowe. Równie ważne, co życie głównego bohatera, są przypadki pobocznych postaci. Serial potrafi śmiać, że ze wszystkiego, nie ma tematów tabu, na celownik brane są gejowskie miłości i zauroczenia do nauczycieli, postaci showbiznesu, wymyślonych osób, romanse mniej lub bardziej niemoralne. Obrazy rozpusty, który przyprawiłyby Terlika o palpitacje serce lub erekcje (kto to może wiedzieć) mnożą się w zastraszającym tempie, a ilość niespodziewanie wyskakujących pośladków z majtów jest większa niż ktokolwiek mógłby by się spodziewać, mimo to serial nie można powiedzieć, że epatuje golizną (!). Cucumber jest świetnie napisany i broni się nie tylko pokręconą fabułą, której najmocniejszą strona są wątki poboczne, ale również aktorami, których można nie kojarzyć, ale jak to w wypadku brytyjskich aktorów mamy do czynienia z prawdziwym kunsztem aktorskim. Sam Vincent Fraklin, czyli Henry Best, czyli główny bohater czasem więcej wyraża swoją miną niż mógłby wyrazić za pomocą tysiąca kwestii. Serial jest tak pokręcony, że tak naprawdę trudno się spodziewać po nim czegokolwiek, jest cykliczność i tak dalej, ale trudno powiedzieć, kto będzie główną postacią kolejnego odcinka, bo Henry często ustępuje miejsca młodszym kolegom, których problemy i życiowe porażki w niczym nie ustępują jego własnym. Tak jak w przypadku Looking trzeba też zwrócić uwagę na świetną muzykę, która wprowadza w niezwykły nastrój przy oglądniu.




Cucumber to nie tylko jeden serial, Channel 4 sprawiło widzom niezwykłą niespodziankę w postacie prawdziwej serialowej gejowskiej trylogii i zaraz po emisji Cucumber pojawia się odcinek Banana, spin offu Cucumber, gdzie drugoplanowe postaci Cucumber dostają więcej głosu. Niektóre odcinki Banana wydają się nawet lepsze od Cucumber ze względu na podejmowanie nie raz poważniejszej tematyki. Banana jest mniej komediowe, bardziej zaangażowane w realne problemy społeczności LGTBQ, ale nie tylko, pojawia się problem nielegalnych emigrantów czy internetowego stalkingu, które dotyczy każdego bez względu na płeć czy orientację. Trzecią częścią jest Tofu, czyli coś w rodzaju mini-dokumentu, gdzie aktorzy, osoby związane z serialem, opowiadają swoje historie związane z tematem każdego odcinka. Sporo tu sex-talk, ale aktorom nie brakuje poczucia humoru, także nie jest to typowe opowiadanie pieprznych historyjek. Cucumber, Banana i Tofu to coś dobrego przede wszystkim dlatego, że nie ma w nich ściemy, bicia piany i sztuczności, jeżeli społeczność LGTBQ marzyła o serialach, który mogłyby wyrazić w pełni nie tylko jej kulturę, ale i codzienność, to właśnie ich marzenie się spełniło. Brytole rozbili bank, bo z niezwykłą lekkością pokazali ludzi z krwi kości, przełamali stereotypy i pokazali niezwykły humor w niby na pozór prozaicznych i banalnych przypadkach.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Jesteśmy wilkołakami,
nie przeklinałakami!


Jak się już jest tym wyznawcą samozwańczej religii według, której Ziemia Obiecana leży na wyspie, to znaczy na dwóch wyspach, bo jest nią Nowa Zelandia to z wielką radością wita się choć najmniejsze ślady nowozelandzkości we współczesnej popkulturze. Najpierw było Flight of the Conchords, potem Short Poppies, a teraz film What We Do In The Shadows (“Co robimy w ukryciu”). Za każdym razem z tak małego kraiku wychodziło coś naprawdę wielkiego.

(Jemaine Clement jako Vlad mówi o przeklęństwie
wyglądania przez wieczność tak jak w momencie
ugryzenia przez wampira, w jego przypadku jak 16-latek.)
What we do in the Shadows to absurdalny pastisz kina grozy. Obśmiany zostaje w nim od stóp do głów motyw wampira, nie jednego zresztą, bo aż czterech, mamy tu Vlada Palownika, którego zagrał zwany z Flight of the Conchrods Jemaine Clement, mamy również coś na pograniczu Lestata i Lousia z prozy Annie Rice w postaci Vigo, którego zagrał Taika Waititi, jest również południowosłowiański wampir Deacon, jest również Petyr, którego już można wywieść z pierwszego filmu o krwiopijcy, jest też bardziej współczesny wampir - Nick, który nie potrafi zrezygnować z życia imprezowicza, przez co przysparza wielu problemów starszym i  bardziej statecznym wampirom, statecznym oczywiście w wampirzym rozumieniu.
(Gospodarzem "dokumentu" jest Viago, wieczny dandys i romantyk,
ale również na wskroś pedantyczny Niemiec.)
Film realizowany jest w stylu paradokumentu, cała domniemana ekipa filmująca, jak głosi pouczenie na początku filmu, jest odpowiednio zabezpieczona poprzez noszenie krzyży na szyi. Mimo przekleństwa życia wampira, który zmuszony jest żyć w ukryciu i tajemnicy, przed kamerami przewijają się tony zwłok zabitych ofiar, a bohaterowie „dokumentu” bez skrępowania opowiadają o swoich zbrodniach, dawnych i tych całkiem świeżych. Poznajemy ich losy, a także powody, dla których znaleźli się na krańcu świata. Powody okazują się dość prozaiczne, bo oprócz tych sercowych, które dotyczą dwóch z czterech głównych bohaterów, tylko Deacon może się pochwalić naprawdę popapraną historią. Nie do końca wiadomo skąd z Nowej Zelandii wziął się Petyr, ale to chyba najbardziej pokręcona postać, o której nie wie się tak naprawdę nic, poza tym, że ma 8000 lat i jest tym dla swoich współlokatorów, co dziadek z demencją dla zwykłych śmiertelników.

(Petyr - wampir, którego boją się wampiry. Jednak to on okazał najwięcej "serca"
i oszczędził Deacona i Nickazamieniając ich w wampiry. )
Życie w Wellington, stolicy Nowej Zelandii, może nie jest tak rozrywkowe i szalone, jak młode lata czwórki przyjaciół, ale i tak dają oni radę nieźle namieszać, co w ich przypadku oznacza wzrost niewyjaśnionych zniknięć i morderstw w okolicy. Wampirza społeczność Wellington choć nie jest zbyt liczna, to we współpracy z wiedźmami, upiorami i miejscową społecznością zombie urządzają coroczny „Przeklęty Bal”, który jest najważniejszym wydarzeniem w roku. Vlad jak przystało na „martwego, lecz smakowitego” celebrytę spodziewa się, że to właśnie on zostanie gościem honorowym na balu, co jak na małe rozmiary „wielkiego świata grozy” w Wellington jest czymś naprawdę wyjątkowym.

(Deacon i jego nieodparty zwierzęcy magnetyzm.)
W filmie możemy zobaczyć kilka przerysowanych mitów i motywów związanych z wampirami, zaczerpniętymi nie tylko z literatury czy mitologii, ale również z Hollywood, jest oczywiście latanie, co najczęściej bohaterowie wykorzystują do odkurzania szczególnie trudno dostępnych miejsc w ich rezydencji; nieposiadanie odbicia w lustrze, świetnie nadaje się do inscenizacji pacmana na żywo; hipnoza/zauroczenie ofiary - nie zawsze działa na młode atrakcyjne dziewice, za to sprawdza się na podstarzałych samotnych mężczyzn; zamienianie się w nietoperza - zwykle służy największej rozrywce wampirów z Wellington, czyli walkom nietoperzy. 

(Vlad, Viago i Deacon chcą zawsze dobrze wyglądać
podczas swoich łowów, nie jest to takie łatwe
gdy nie ma się odbicia w lustrze,
dlatego też wzajemnie siebie rysują,
żeby oddać to jak wyglądają.
Talentów plastycznych jak widać im nie brak.)
Choć kilkakrotnie podkreślane jest to, że po przemianie w wampira staje się kompletnie nową osobą, to jednak dotyczy, to jedynie rezygnacji z kilku elementów z życia normalnego człowieka, bo Vlad pozostał takim samym brutalem i zawsze gdy łapie „doła” schodzi do piwnicy torturować ludzi zawieszonych na rzeźniczych hakach, Vigo zaś jest tym samym niemieckim pedantem, rozkochanym w romantyzmie, przesadnym emocjonalizmie, sztucznie miłym i denerwująco przywiązanym do etykiety, Deacon zaś jest typowym przedstawicielem niższej klasy, który awansował społecznie i najzwyczajniej poprzewracało mu się w d…, bo jako jedyny posiada ludzkiego sługę, Jackie, która jest zmuszona do wykonywania brudnej roboty dla swojego pana, co głównie oznacza wywabianie plam krwi z… dosłownie ze wszystkiego.
(Szczera odpowiedz Vlada na pytanie, dlaczego wampiry wolą pić krew dziewic.)
Nie zabrakło również miejsca dla przedstawienia odwiecznego konfliktu z wilkołakami, którymi przewodzi gwiazda Flight of the Conchords Rhys Darby, który jest samcem alfa watahy. Jest to specyficzny lider, który bardzo przywiązany jest do tego, by postrzegano jego watahę, za grupę panujących nad sobą, okrzesanych i ładnie wyrażających się wilkołaków, co oddaje jego hasło, które również jest zawołaniem bandy czyli „we are werewolfs, not swearewolves”. Rhys bardzo dba, by w czasie pełni jego wilki miały na sobie rozciągliwe dresy tak, by nie poniszczyli sobie ubrań w czasie przemiany w bestie, a co za tym idzie, nikt nie widział w nich obdartusów i flejtuchów.

(Rhys jako Anton - samiec alfa nie w kaszę dmuchał)
Do nieprzyjemnej sytuacji pomiędzy wilkami i wampirami dochodzi dwa razy, prowokatorem okazuje się jak zwykle buntowniczy i awanturujący się Deacon i tylko dzięki Rhysowi i jego technikom uspokajania nie dochodzi do bójki.


(Choć tu tego nie widać, to pomiędzy Viago i Deaconem często dochodzi do ich wampirzych sprzeczek, przypominających
walki kotów. Poważnie.)
O tym czy możliwe jest pogodzenie się wampirów z wilkołakami, czy łatwiej jest się dogadać wampirami między sobą, czy z wilkołakami, czy człowiek może być najlepszym przyjacielem wampira, czy Vigo odnajdzie poszukiwaną przez 72 lata miłość, czy Vlad odzyska uczucie kobiety, która rzuciła go na samo dno rozpaczy, co jest hobby największego awanturnika Deacona, kim jest budząca lęk u wywołujących grozę wampirów bestia? Dowiecie się tylko z tego filmu. Jedynego dobrego filmu komediowego o wampirach.