...

...

niedziela, 26 stycznia 2014

Moaning of Life, czyli perypetie podróżnika "mimo woli" Karla Pilkingtona






Kto by przypuszczał, że głupkowaty maruda z kreskówkowego serialu The Ricky Gervais ShowKarl Pilkington zrobi tak zawrotną karierę na Wyspach? Sami musimy przyznać, że byliśmy wielkimi fanami jego drugiego serialu, tak jak wyżej wymieniony ponownie zrobił z zamieniającym wszystko w złoto duetem Ricky i Stephen Merchant czyli An Idiot Abroad.



The Moaning of Life jest jakby kontynuacją zwariowanych podróży Anglika, w których jego najważniejszym celem jest narzekanie i kontestacja wszystkiego, co mu się nie podoba za granicą. Kreacja mieszczańskiego buraka tak przypadła do gustu widzom, że Moanig of Life szybko stał prawdziwym hitem w U.K. a sam główny bohater stał się rozchwytywanym celebrytą, którego kreskówkowa podobizna głowy o charakterystycznym wyglądzie pomarańczy stała się symbolem popkultury (ludzie zasypują fanpage Karla ze zdjęciami właśnie takiego tatuażu).

[Jeden z tatuaży z podobizną Karla.]

Karl już w swoim pierwszym telewizyjnym występie w animowanym serialu stwierdził, że nie przepada za podróżami, mimo to prawdopodobnie objechał już cały świat. Nadal jednak nie zmieniło to jego gburowatego podejścia do pomysłów i odmienności w obcych kulturach.  Ktoś mógłby zaraz pomyśleć o podobieństwie do Cejra, lecz nic bardziej mylnego, Karl, mimo, że nie jest jakimś mędrcem, robi naprawdę inteligentny show, zabawny i wręcz uroczy, nie traktuje ludzi, z którymi się spotyka z wyższością, ignorancją czy kpiną człowieka zachodu. Jest wręcz niejednokrotnie tak zdezorientowany lub przerażony rzeczami, które nie mieszczą się w jego malutkim rozumki, że aż kraje się serce, do czego oni go tam zmuszają. Cejr natomiast wszystko wie lepiej, a poza tym wszystko, co nie rzymsko-katolickie to wiadomo dżuma, srom i „dziadostwo”. No i w tym największa różnica Cejr wkurw… a Karl nieświadomie uwodzi, także w Polsce mamy czerstwe a zarazem mdłe programy Cejra zaś Brytyjczycy mają przesycone humorem i kolorytem niespodziewanych zdarzeń programy podróżnika „mimo woli” Karla Pilkingtona, no i jak nie pozazdrościć? 





[Karl dosyć często, jako ekwiwalentu szczęścia, odnosi się do... ciast.]

Nie sposób jest nie polubić dziecięcej szczerości i dziecięcego malkontenctwa Karla, które do tej pory jest dla nas zagadką, czy jest to na pewno poza przed kamerami. Głównym tematem serialu jest odnalezienie sensu życia łamane przez szczęścia w życiu, stąd ten nawiązujący do pythonowskiego Meaning of Life tytuł, który jak nic oddaje naturę Karla, który akurat uwielbia jęczeć i zawodzić (moan). 



W odróżnieniu to jednakowych i tendencyjnych pomysłów na programy podróżnicze, jakich u nas sporo, pomysłodawcy Moaning of life, zaskakują z odcinka na odcinek, nawet pokazując rzeczy, o których już wcześniej słyszeliśmy z takiej perspektywy, jaka by przeciętnemu człowiekowi nie przyszła do głowy. 


[W jednym z odcinków Karl poznał ekscentrycznego bogacza z RPA,
 który zapraszał Karla do tego by jadł z półnagiego ciała hostessy,
 Karl przeszczepił ten pomysł na swój sposób
 podczas jednego z niszowych pokazów mody w USA.]

Od czasów An Idiot Abroad Karl praktycznie się nie zmienił, można powiedzieć, że stał się jeszcze bardziej dziecinny. Łatwiej jest go zadziwić i wzbudzić niezadowolenie i jeśli w An Idot Abroad był rozpieszczonym 12-latkiem, tak w Moaning ma już 8 lat, strach pomyśleć, co zaprezentuje w swoim kolejnym serialu. Karl, jak przystało na mieszczucha nie kryje się nawet z tym, że jedyne, co mu się podoba, to rzeczy, które należą lub choćby nawiązują do zachodniej kultury, także z radością dziecka odnajduje je w odległych zakątkach globu.

[Karl zapytany o jakim kształcie chciałby mieć trumnę,
 by ta symbolizowała jego charakter poprosił o...
 trumnę Twixa, z drugim miejscem dla żony. How romantic.]





Nie sposób nie dać się rozbawić dosyć radykalnymi pomysłami Karla, który nieraz zaskakuje oryginalnymi pomysłami na uporządkowanie świata. Nasz podróżnik mimo woli, choć więcej rzeczy nie lubi niż lubi, prawie w każdym odcinku jest zmuszany by nagiąć swoje zasady i spróbować rzeczy, do których nigdy nie byłby nawet skłonny. Śmiech prowokują przed kolejnym karkołomnym wyzwaniem jego pełne cierpienia miny i charakterystyczne marszczenie czoła w pozie błagania o litość. Twórcy serialu jednak jej nie przejawią i prawie, że znęcają się nad nim, każąc mu skakać, tańczyć i jeść obrzydliwe rzeczy dla człowieka zachodu.

[Karl kiedy już jest zmuszony tańczyć, to nie może przestać.]

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo akurat twórcy Moanig są o wiele mniej drastyczni dla Karla niż był dla niego Ricky Gervais w An Idiot Abroad, gdzie nie wahał narażać jego zdrowie a nawet i życie Karla, a do tego w trzecim sezonie i znanego z Willow'a Warwicka Davisa.

[Warwick Davis był ozdobą trzeciego sezonu An Idiot Abroad
- podążającego śladami Marco Polo.
Najniebezpieczniejszym wyzwaniem dla Warwicka
 było przyczepienie go do balonów w Albanii i posłanie wysoko w górę.
 Ricky jesteś chory!]
 Trochę nam żal, że rozdzielono tak fantastycznie niecierpiący się duet. Warwick miał naprawdę wyśmienity come-back na ekrany dzięki Life’s too Short potem w trzecim sezonie An Idiot Abroad.

[Jednym z najzabawniejszym momentów w An Idiot Abroad
 było przebranie duetu Karl&Warwick
 za mamę pandę i dziecko pandę,
by z bliska mogli obserwować życie pand w Chinach.]
Mimo wszystko Moaning of Life nie jest tak drastyczne jak miejscami potrafił być Idiota za Granicą, i bardziej skupia się tu uwagę na warstwie poznawczej. Karl zadaje więcej swoich oryginalnych pytań i więcej zauważa, co prowokuje go snucia swoich mądrości i pomysłów na przeszczepienie niektórych zasad, oczywiście wg jego interpretacji, jakie odnalazł w czasie swoich podróżach i przeszczepienie ich na grunt brytyjski.

  
[Karlowi bardzo przypadły do gustu "seanse jęczenia"]
Moaning of Life to świetna rozrywka i naprawdę ciekawy obraz współczesnego świata ze wszelkimi jego dysonansami, o których większość nie miałaby pojęcia gdyby nie podróżnik mimo woli, Karl Pilkington.


[Karl chyba nie do końca się z nami zgadza.]




sobota, 25 stycznia 2014

Wino spod znaku Szatana


[Jeżeli chodzi o reklamowanie chlańska i dobrego trunku nie można było znaleźć właściwszej osoby niż Lemmy]

Co ostatnio odkryliśmy przypadkiem? Nie, nie nowy serial, ani film, ani też nowy sklep, w którym można kupić żelki o trzeciej nad ranem tylko… uwaga… metalowe wina. Wiem, wiem jak to brzmi, ale to na razie taka nazwa robocza. Okazuję się, bowiem, że zespoły spod znaku siarki i żygania drutem kolczastym podczas śpiewu jak żadne inne idą z duchem czasu i podobnie do dużych firm lokują na rynku wina sygnowane swoją nazwą.

Przyznam się bez bicia, sam na początku bym pomyślał, że chodzi o trunek o nazwie Łzy Szatana, ale jak się okazuję demoniczne trunki wcale nie zaczynają się na tego typu żartach, i nie kończą się na zbanowanym przez spożywczych katolików Demonie.

Kto by się spodziewał, że w nieco już skorodowanym przez alkohol i inne używki umyśle takiego Lemmy’ego z Motörhead tkwi taka żyłka biznesmena? Jeżeli chodzi o mnie, to jest to bombowy pomysł. Jak widać zespoły prześcigają się we wzornictwie, jednak nie trudno się domyślić, że będą przeważały trzy szóstki, pentagramy i odwrócone krzyże. Ciekaw jestem tylko jak ze smakiem. Bo z tego, co pamiętam z lat szczenięcych, to to, co piło się w bramie czy za szkołą odbiegało nieco o bukietu najlepszych prowansalskich sikaczy. Czekam na podobną aktywności polskich zespołów, być może ich wina będą bardziej dostępne w kraju. Aha, pytanie za sto pkt czy aby nie ma w tychże trunkach za dużo siarki? Wiem, że gdzie jak gdzie, ale tutaj jest to wskazane, lecz np. ja nie przepadam za takim „piekielnym” posmakiem.


                 
 


Wino czerwone The 69 Eyes (może niezbyt metalowe, ale podczepia się pod ogólny trend). Wino Accept z charakterystycznym wilkiem, zapowiadającym wyzwolenie prawdziwej bestii po wypiciu butelki.
 


Wino sygnowane prze AC/DC i wino sygnowane przez wikingów z Amon Amarath (do tej pory nie wiem jak ich nazwa ma się do nordyckiej tematyki).



 






Wino Blind Guardian. Jak najbardziej pasuje do śpiewania o elfach i skrzatach. Wino Whitesnake trochę wywołuję u mnie dysonans poznawczy, gdyż akurat oni kojarzą mi się z whisky.

 

 Wino Caduceus i wino Insania.
 

Kiss jak widać wypuszcza całą serie napoi wyskokowych, ale czegóż można było się spodziewać po  mistrzach zamieniania swojego sukcesu artystycznego w sukces komercyjny. Wino i beczułki sygnowane przez Motörhead 

 

 Wino Nightwish, widzę kindergothy zalewające się nim na cmentarzach. Wino Slayer, tu też spodziewalibyśmy się czegoś "mocniejszego".
 




 Jak widać Slayer do każdej butelki zapewnia stylowe opakowanie. Przyznam, że to bardzo chrześcijańskie odwoływać się do krwistej legendy z Nowego Testamentu. Wino Wolf i nasze spodziewane trzy szóstki.

A tutaj link do stronki zajmującej się dystrybucją: Metal-and-Wine

piątek, 24 stycznia 2014

Manhattan, czyli jak ja lubię filmy o niczym i wszystkim zarazem.

Karen wymyśliła ostatnio leitmotiv "oglądamy filmy o Nowym Jorku". Chcieliśmy coś naprawdę lekkiego, w stylu Diabeł ubiera się u Prady , bo film miał być nam tłem do nieuchronnego sprzątania. Nie mamy żadnego, modnego teraz zwłaszcza wśród blogerów, sentymentu do Nowego Jorku, akurat to miasto kojarzyć mi się będzie tylko i wyłącznie z nihilistyczną Antygoną Głowackiego i nic mnie nie przekona do pokochania piękna Molocha, ale nie o tym, nie o tym. Temat szukania filmów o NY podpowiedziała nam dyskusja na filmwebie. Internety poleciły nam Manhattan Allena. Nie chcę być zbyt niewybredny w słowach, ale potwornie się rozczarowałem, takiego przeintelektualizowanego tworu to ja dawno, dawno nie widziałem. Najmocniejszym akcentem jest niezamierzona satyra na samego siebie Woody’ego gdyż okazał się on swoim własnym czarnowidzem i sam trochę lat później wszedł w graną i wymyśloną przez siebie postać współżyjąc z adoptowaną przez siebie małolatą (w filmie zaniedbany i flegmatyczny 40latek uwodzi 17latkę). 


[Podobnych potocznie-lirycznych tekstów w stylu Californication co nie miara]


Zmęczył mnie ten film niemiłosiernie, bo trąciło od niego typowym hipsteryzmem lat 60’ i 70’ (polecam Skowyt z Jamesem Franco trochę wyśmiewający ten „nurt”). Oczywiście nie mogło zabraknąć niemalże pozerskiej afirmacji miłości do Bergmana, co było żywą pozą dopełniającą postać wyalienowanego (bardziej adekwatnie brzmiałoby wyallenowanego*) samotnika. Ja nadal nie zebrałem tyle mułu kulturalnego, by ostatecznie rozszyfrować retrospektywy Bergmana, lecz to co wiem pozwala mi sądzić, że Bergman ma się do Allena jak pistolet na ostre naboje do pistoletu na wodę. To był kolejny film, który utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że Allen jest przeceniany, a jego autoironia to tylko poza i wciąż siedzi w nim seksualność dziadka oglądającego się za dzierlatkami. 


[Ech, szczerość]


Tylko błagam bez przesiewania głębszego dna to mi już wystarczy durnowate kreowanie się Allena na obrońcę klasycyzmu w sztucznym konflikcie z chaotyczną kontestatorką, która w rezultacie skrada mu serca i mami go komplementami jaki to jest niezwykły w łóżku. 


[Na koniec, nie mogło zabraknąć Roberta Californii (Office U.S.), 
który jest dla mnie satyrą na samozwańczych mędrców postmodernizmu.
Prześwietne są sceny z nim, gdy wszystkich wokół wprawia w zakłopotanie
robiąc te swoje wywody na temat tego, że wszystko kręci się wokół rywalizacji, a wiadomo, 
każda rywalizacja ma swoje podłoże seksualne. Także sex, sex, sex, sex!] 
*Borze, ale suchar/Karen.

czwartek, 23 stycznia 2014

Miranda, tysiąc upadków i what I call "such fun"!


[jeden z licznych, choć i tak nie-najboleśniej wyglądających z upadków Mirandy]

W końcu możemy opisać swoje wrażenia w dotyczące serialu Miranda. Mimo, że sama nazwa serialu nie jest zbyt zachęcająca ( z całym szacunkiem, ale niektóre imiona potrafią nieźle odstraszyć, tym bardziej jako tytuły dla seriali, bo wtedy mocno kojarzą nam się z latynoamerykańskimi telenowelami),  a my w ogóle też omijamy szerokim łukiem wszelkie Sabiny, Sandry czy Edmundów, mimo  niewykluczone jest, że gdzieś tam istnieją ludzie o tychże imionach niewysysający całej życiowej energii wokół siebie, nie pijący krwi z czaszek niemowląt i tym podobne potwierdzone przez nas fakty.

[czasem podłoga jest najlepszym przyjacielem]
             Miranda okazała się nadspodziewanie miłym zaskoczeniem, gdyż, co jak co, ale nie byliśmy za bardzo ufni pozytywnym komentarzom w internetach. Szczególnie odstraszał nas tag romans, sporadycznie pojawiający się w opisach.

[Dobra, tutaj to nawet mi było szkoda Garry'ego. Ale tylko troszkę. Grrr!]
               Swoje długie wieczory z serialem, odizolowane od reszty świata i niecierpiących zwłoki obowiązków, rozpoczęliśmy jakieś dwa tygodnie temu. Wyglądało to mniej więcej tak, że gdy już ciemniało za oknem siadaliśmy na swojej zasypanej okruszkami kanapie i robiliśmy kawę do półlitrowych kubkiszonów napychając je do niemożności piankami. Pierwszy sezon przypominał nam trochę styl sitcomu jaki widzieliśmy w IT Crowd, podejście do życia samotnej kobiety nieco do tego ze Stelli, totalny dystans do siebie w relacjach damsko-męskich do Hello Ladies i Bottom.

[no to teraz... Wszyscy jesteśmy Mirandą]
              Miranda może i odbiega od dzisiejszych wzorców piękna, za to bije na głowę wszystkie swoje konkurentki niebanalnym podejściem do życia, zabójczą (dla siebie i otoczenia) infantylnością, a także swoim niespotykanym fartem, który naprzemiennie z ogromnym pechem determinuje jej poczynania. Za co można wręcz podziwiać Mirandę Hart, która sama sobie napisała ten serial, to niespotykany do siebie dystans, któremu jak dotąd nie ustępuje chyba tylko postać Marka z Peep Show. Miranda nic a nic nie czuje skrępowania, że ktoś mógłby nie zaakceptować jej stylu bycia, co więcej kpi sobie z ludzi, dla których wygląd zewnętrzny i sztuczne pozory są głównymi wyznacznikami w życiu.

[niezbyt dobrze na naszą linię wpływa propaganda zawarta w Mirandzie.
Ona ciągle coś pysznego je, albo podjada Stevie]

[à propos]
               
  Mimo, że swoją bohaterkę Miranda kreuje czasem na nieco głupkowatego wesołka (co w języku angielskim o wiele lepiej brzmi – dorky), to nie sposób jest nie zauważyć jak inteligentnie podchodzi do problemów dnia codziennego. Przed nikim nie ukrywa swoich frustracji na niezrozumiałe prawidła współczesnego świata, obrywa się m.in. modzie i manii zdrowego żywienia. Miranda czasem odwraca kanon i niekiedy zachowuje się w relacjach damsko-męskich jak mężczyzna, co chyba jest najlepszą satyrą na panoszący się po poopkulturze seksizm. Żeby nie było tak jednostronnie Miranda również zabiera się z humorem za swoje gniazdko. Za nic w świecie nie potrafi zrozumieć damskiego półświatka, nie rozumie klik, intryg i zamiłowania do plotek.

[Próby zdobycia Garry'ego to kwintesencja parodii komedii romantycznych]

                 Drugą najbardziej jaskrawą po Mirandzie jest postać jej matki – obsesyjnie wręcz usiłującej wydać Mirandę za mąż, co wcale się nie uśmiecha tej najbardziej zainteresowanej. Matka znana jest ze swoich najbardziej rzutkich catch-phrase: „how I call”, które wplątuje w dosłownie najprozaiczniejsze zdania, oraz „such fun” wypowiadane najczęściej w sytuacjach kolejnego upokorzenia się Mirandy.

[Penny - mama Mirandy to jej prawdziwe utrapienie]
         Słowo upokorzenie powinno być słowem kluczem, jeśli chodzi o fabułę serialu. Najlepsze w tym jest to, że Miranda wcale, ale to wcale nie przejmuje się kolejnymi porażkami i wplątywaniem się w kolejne katastrofalne w skutkach relacje z mężczyznami, co więcej z całkowitą premedytacją pcha się w kolejne.

[Oj, a ja myślę, że jednak tak.]
                Serial to świetna zabawa. Miranda uświadomiła mi, że IT Crowd został zakończony zbyt pochopnie, bo jeżeli Mirandzie Hart w pojedynkę udaje się w każdym odcinku utrzymać poziom komedii powoducej ból brzucha ze śmiechu, to tym bardziej powinno się to udać kolektywowi z IT Crowd. Wiem, wiem dla niewprawnego oka, Miranda mogłaby się zdawać tylko i aż komedią pomyłek, lecz nic bardziej mylnego! Jeżeli się spojrzy na szereg komediodramatów, obyczajówek itp., itd., zajmujących się kobiecą tematyką, to od razu dostrzeżemy sprawne oko Mirandy, która wyłapuje te wszystkie bolączki i gorączki trawiące kobiety i robi z tego naprawdę jedną z najzabawniejszych komedii.
[Bo skromność jest dla ciap]


 Minusy
 Minusy są i muszą być. Na przykład irytująca Stevie, która swoim naśladowaniem Heather Small doprowadza nas do szewskiej pasji. Zakończenia też są denerwujące, bo żegnanie się z widzami i machanie im jest dla nas jakimś nieporozumieniem, wybudzającym nas z nastroju pomiędzy odcinkami. Wątki romansowe są, zresztą zawsze, męczące dla nas. Sama postać Garry’ego jest nużąca, a aktor go grający to drewno jakich mało. Nawet drugo- choć może i trzecioplanowa postać jego pomocnika w restauracji jest o wiele ciekawsza, a i aktor lepszy.
            Spotkaliśmy się też z utyskiwaniami na to, że Miranda nie pasuje do przystojniaczka Garry’ego, co nas nieźle rozeźliło. Bo jak daleko posunięta była hollywoodzka propaganda pokazująca skrajnie nieatrakcyjnych tetryków, upozowanych na mędrców postmodernizmu, którym nadskakiwały gibkie dzierlatki, że akurat to zaakceptowano, a gdy już jakaś kobieta, odbiegająca od plastykowego kanonu uwiodła przystojnego mężczyznę to już spotyka się to ze zdziwieniem. Well, shame on you!


Podsumowanie

 [Nadchodzę! ...turlając się]
               Miranda ujmuje swoim czarem i nietuzinkowym podejściem do rozładowywania kłopotliwych sytuacji. Najlepszym przykładem jest jej nagły, niespodziewany śpiew w sytuacjach stresowych, którego nie może zakończyć póki jest zdenerwowana (co czasem oznacza wyśpiewanie piętnastu zwrotek piosenki w czasie rozmowy o pracę). Dosyć nietypową bronią, jaką jest wprawianie w zażenowanie wszystkich wokół potrafi wybrnąć z niemalże każdego towarzyskiego faux pas, a przynajmniej tak się jej wydaje. Jesteśmy jak najbardziej na tak. To nasz nowy ulubiony serial, który z całą pewnością zajmuje miejsce w naszej pierwszej dziesiątce.

[Wcale jeszcze nie sfiksowałam. Po prostu lubię śpiewać do swoich warzyw]