...

...

piątek, 24 stycznia 2014

Manhattan, czyli jak ja lubię filmy o niczym i wszystkim zarazem.

Karen wymyśliła ostatnio leitmotiv "oglądamy filmy o Nowym Jorku". Chcieliśmy coś naprawdę lekkiego, w stylu Diabeł ubiera się u Prady , bo film miał być nam tłem do nieuchronnego sprzątania. Nie mamy żadnego, modnego teraz zwłaszcza wśród blogerów, sentymentu do Nowego Jorku, akurat to miasto kojarzyć mi się będzie tylko i wyłącznie z nihilistyczną Antygoną Głowackiego i nic mnie nie przekona do pokochania piękna Molocha, ale nie o tym, nie o tym. Temat szukania filmów o NY podpowiedziała nam dyskusja na filmwebie. Internety poleciły nam Manhattan Allena. Nie chcę być zbyt niewybredny w słowach, ale potwornie się rozczarowałem, takiego przeintelektualizowanego tworu to ja dawno, dawno nie widziałem. Najmocniejszym akcentem jest niezamierzona satyra na samego siebie Woody’ego gdyż okazał się on swoim własnym czarnowidzem i sam trochę lat później wszedł w graną i wymyśloną przez siebie postać współżyjąc z adoptowaną przez siebie małolatą (w filmie zaniedbany i flegmatyczny 40latek uwodzi 17latkę). 


[Podobnych potocznie-lirycznych tekstów w stylu Californication co nie miara]


Zmęczył mnie ten film niemiłosiernie, bo trąciło od niego typowym hipsteryzmem lat 60’ i 70’ (polecam Skowyt z Jamesem Franco trochę wyśmiewający ten „nurt”). Oczywiście nie mogło zabraknąć niemalże pozerskiej afirmacji miłości do Bergmana, co było żywą pozą dopełniającą postać wyalienowanego (bardziej adekwatnie brzmiałoby wyallenowanego*) samotnika. Ja nadal nie zebrałem tyle mułu kulturalnego, by ostatecznie rozszyfrować retrospektywy Bergmana, lecz to co wiem pozwala mi sądzić, że Bergman ma się do Allena jak pistolet na ostre naboje do pistoletu na wodę. To był kolejny film, który utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że Allen jest przeceniany, a jego autoironia to tylko poza i wciąż siedzi w nim seksualność dziadka oglądającego się za dzierlatkami. 


[Ech, szczerość]


Tylko błagam bez przesiewania głębszego dna to mi już wystarczy durnowate kreowanie się Allena na obrońcę klasycyzmu w sztucznym konflikcie z chaotyczną kontestatorką, która w rezultacie skrada mu serca i mami go komplementami jaki to jest niezwykły w łóżku. 


[Na koniec, nie mogło zabraknąć Roberta Californii (Office U.S.), 
który jest dla mnie satyrą na samozwańczych mędrców postmodernizmu.
Prześwietne są sceny z nim, gdy wszystkich wokół wprawia w zakłopotanie
robiąc te swoje wywody na temat tego, że wszystko kręci się wokół rywalizacji, a wiadomo, 
każda rywalizacja ma swoje podłoże seksualne. Także sex, sex, sex, sex!] 
*Borze, ale suchar/Karen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz