...

...

wtorek, 18 marca 2014

Spaced, Spaced, o Mycroft! Czyli Nie taki fajny Spaced jak go malowali.



[Simon Pegg już jak się uwziął, to w już nagiminnie
kreuje się na jakiegoś boga brytyjskich nerdów.
W Spaced jest twórcą komiksów.]



Oglądając serial nie mogłem wyjść z wrażenia, że oglądam jakiś polski kabaret, a najlepiej wszystkie je na raz, choć co prawda w szczytowej formie i w najlepszych numerach, ale jednak wciąż polskie kabarety. Nie jest to bynajmniej komplement i wcale nie żałuję, że się tak bezlitośnie z tym serialem obchodzę, bo braki w dopracowaniu widać gołym okiem.

[Za serial odpowiadają dwie osoby Simon Pegg i Jessica Hynes.
Jak widać wielko krzyku o nie tak znowu dużo.]

Może żeby nie psuć od razu humoru miłośnikom narażę się im dopiero później teraz zaś chciałbym coś niecoś napisać o głównych bohaterach. Otóż Daisy i chyba od razu da się to zauważyć, wypisz wymaluj jest jakąś protoplastką kobiety z kabaretu Hrabi (Joanna Kołaczkowska). Ten sam sposób mówienia, przechodzenia w dziecięcy głosik, mimika no i te specyficzne ruchy, podobnie gwałtowne i nieskoordynowane. Nie chcę tu nikogo pochopnie oskarżać, ale nawet wygląd zewnętrzny się zgadza.

[Ach ta dzisiejsza młodzież. Daisy i Tim udają przed całym światem parę
żeby móc wynając dla siebie całkiem przytulne mieszkanko.
Niestety często mylą się w zeznaniach,
dlatego też wychodzą takie fakty z ich związku na niby.]

No i dochodzimy do Simona Pegga, którego wytworów jestem wyjątkowym antyfanem, szczególnie filmów, które nużą i praktycznie bardziej wprawiają w zakłopotanie i ból głowy niż śmiech. Szczególnie mowa to tu Świcie żywych trupów, który tak mi sprofanował mojego bożka Dylana Morana, że do tej pory nie mogę mu wybaczyć, że uważniej nie zapoznał się ze scenariuszem i w porę nie zrezygnował z tej roli. 

[Jak już powiedzieliśmy coś o Dylanie, to warto wspomnieć,
że epizodyczną postacią w serialu jest znany
i lubiany Bill Bailey (Many z Black Books).


Pegg mimo, że miał kilka dobrych pomysłów na żarty i jakoś to nieźle wychodziło, jednak zawsze potrafił coś w tym namącić i przedobrzyć (zasypać naprawdę dobry skecz jakimiś głupim bełkotem, kakofonią dżingli). No dobrze, ale Big Train akurat udał mu się świetnie, choć i tam grane przez niego postacie nic tylko irytowały.

[Ekipa z Big Train niebardzo lubi się rozdzielać
 także w serialu oglądamy też Marka Heapa,
dla którego to jenda z najlepszych ról w karierze
 (oczywiście naszym skromnym zdaniem).]

Fabuła jest strasznie pociachana i mnóstwo rzeczy jest dane tam albo na siłę albo niepotrzebnie. Czasem a raczej częściej niż czasem pomysły na pojedyncze skecze albo rozstrzygnięcia pobocznych wątków biją na głowę główne tematy odcinka. 

[O tak, cały serial charakteryzuje jakaś taka niecierpliwość i szalane tempo.
Trudno nadążyć za każdą pointą czy żartem sytuacyjnym.]

Denerwuje jakieś dziwne ADHD, na które cierpią wszystkie postacie poza landlady, która wkurza od samego początku gadaniem bokiem ust, które przyprawia nas o bolesny zgrzyt zębów jak przesadne szumienie i syczenie niektórych Polaków.
Gdzie indziej chwalimy dynamikę, lecz tutaj jest po prostu męcząca, czasem zdarzają się po prostu momenty, które przypominają jakąś psychodeliczną paplaninę.

[Przypuszczam, że właśnie taką odpowiedz bym otrzymał
 pytając tych wszystkich osób,
które wystawiły temu serialowi tak niebotyczna ocenę na filmwebie,
 dlaczego uważają ten serial za aż tak dobry.]

Nie można jednak powiedzieć, że serial jest nieśmieszny, jest i to całkiem całkiem tylko, że częściej jest po prostu głupkowaty w nadmiarze i to już zaczyna powoli irytować. Niby jest to autorskie dzieło, ale brakuje w nim dopracowania i pietyzmu w szczegółach, przez które czasem można położyć nawet całkiem dobrze zapowiadający się odcinek. Nie da się ukryć, że pozostawia on uczycie niedosytu.

[Zawsze cieszą i uśmieżają rozczarowanie gościnne występy znanych i lubianych

 aktorów z innych serialu. Tu Peter Serafinowicz, 
któego niedługo będziemy mogli oglądać w Obrońcach Galaktyki.]


Aha, o co chodzi z Mycroftem, czyli Gatisem mamy przyjemność oglądać w epizodzie Gatisa trzynaście lat przed Sherlockiem, i być inaczej nie może, jako agenta tajnych służb.

[Otóż to. W prawie każdym dziele Simona
 nie da się wręcz nie zauważyć jak ten typ się sobą jara,
choć to tylko król brytyjskich komedii klasy B
(nie mówię tu o jego serilach.]

niedziela, 16 marca 2014

A Viking We Shall Go!




[Nie ma to jak uczcić nowy sezon Vikings porządną rzeźnią. Naprawdę doceniam starania twórców w tworzenia realiustycznych scen walk i manewrów wojskowych - szczególnie zaś te kiedy składają i rozkłądają tarcze.]

Głupio tak trochę pisać po próżnicy o powrocie lubianego serialu po jednym tylko odcinku. Wiadomo, pierwsze wrażenia zwykle bywa mylące i zdradliwe. Dlatego, też o powrocie Vikings postanowiliśmy napisać dopiero po drugim odcinku, a tak o, żeby się upewnić, że autorzy nie polecieli z nami w kulki i postarali się, by dostarczyć nam tyle emocji i uciechy, co w pierwszym sezonie. Zresztą jak już pewnie wszyscy zdążyli zauważyć pierwszy odcinek bardziej przynależał do pierwszego sezonu kończąc wątki, porządkując parę spraw i wyjaśniając parę wtf’aków. No a przede wszystkim drugi odcinek dzieje się już kilka lat później (5 lat po), fryzury się pozmieniały, blizny zdążyły się zagoić, szczególnie u Rollo, który chyba przeszedł wczesnośredniowieczną operacje plastyczną, bo po jego głębokich szramach na twarzy praktycznie nie ma śladu. Tak mniej więcej wytłumaczylibyśmy swoje obijanie się i ociąganie w powitaniu Vikings nowym postem.

[Rollo i jarl Borg jako berserkerzy? Akurat tu obyło się bez zażywania piguł i mikstur, panowie preferują naturalne, zdrowe zarzynanie wrogów.]
Co nowego u naszych barbarzyńskich ulubieńców? No może bez spoilerów. Powiemy tyle, że Rollo, któremu wyjątkowo źle patrzy z oczy i już chyba na stałe przyległa do niego łatka o jego wątpliwej lojalności, prezentuje się świetnie on chyba jako jedyny tak na serio, serio przystaje do wizerunku prawdziwego wikinga, któremu tylko bitka i jeszcze więcej bitki w głowie. Nie wiemy, co tam nam twórcy upichcili związanego z tą rolą Rollo, ale wyczuwamy po tych dwóch odcinkach, że przeżyje on niemałą transformacje i nieco zelżeje ta jego rządza sławy, chwały i władzy, może nie na tyle, by stał się nudnym podnóżkiem jak reszta bezbarwnej załogi Ragnara, z której wybija się tylko Floki, ale na tyle, by nie testować więcej wspaniałomyślności Ragnara. 


[Wikiński misiek! Co jak co, ale przyjaźń braci Ragnara i Rollo jest jedną z najbardziej malowniczych jakie możemy oglądać obecnie w tv.]
Co zaś tyczy się niezwykle wnerwiającego jarla Ragnara, to oprócz jakiegoś parodystycznego sposobu grania, jeszcze bardziej denerwujące jest jego niekonsekwencja w jego poczynaniach. Z jednej strony jest on silnym, bezlitosnym władcą a z drugiej potrafi okazać łaskę w najmniej oczekiwanych momentach. Twórcy jakoś to sztucznie zrobili, że akurat dwie osoby, które oszczędza są tak istotnymi postaciami w serialu. 


[Postać Ragnara nie tylko odznacza się niezwykłą ciekawośćią i otwartością wobec świata, Ragnar ma specjalny deal z Odynem, tylko on może go spostrzec, i tylko on potrafi rozpoznać wśród kruków akurat tego, który jest wysłannikem Odyna. Czyli, że zakwestionowana jest w serialu zasadność wiary w boga Anglików, ale za to Odyn hasa sobie w najlepsze wśród trupów. Seems legit.]
Postać mnicha jest przynajmniej dla nas niezrozumiała, bo jak człowiek pochodzący z bardziej rozwiniętej cywilizacji łacińskiej mógłby zachwycić się prymitywną i barbarzyńskim światem wikingów, którzy wysiekli wszystkich jego bliskich i znajomych. Można tu wyjść z założenia, że mnich nie czuł się zbyt szczęśliwy i źle mu się działo u braciszków, dlatego z taką radością zrzucił habit w myśl wersu z piosenki Pudelsów „dość ma już sutanny, poszedłby na panny”. Ha, ale dlaczego w takim razie tak długo trwał w celibacie i swoim mniszym uniformie podczas pobytu u wikingów? Coś tak poskładane na chybcika. No, ale mówi się trudno, a poza tym to nie jest aż tak kłujące oczy by odstręczać nas od oglądania serialu.

[A jednak nie taki Ragnar zły jak go malują.]
Podsumowując Vikings wracają w niezwykle dobrej formie. Niczego tak naprawdę nie można się tam spodziewać na pewno (no chyba, że ktoś ucieknie się do jakiś dedukcji na podstawie książek), nic tu nie jest tak do końca jasne a sami bohaterowie są tak naprawdę nieprzewidywalni. Rollo tak naprawdę nigdy nie wyzbędzie się rządzy władzy, Ragnar ma czasem odchyły w stronę przyzwoitego człowieka lecz nadal w większości jest brutalnym wikingiem, exMnich do końca nie wyzbył się swej poprzedniej natury, syn Ragnara podrósł i się można spodziewać, że Bjorn zechce pójść w ślady ojca, zaś sami sojusznicy Ragnara zmieniają co rusz. Wielce obiecujący jest ten nowy sezon i mamy nadzieje, że twórcy nie zwolnią akcji i nie pogubią najważniejszych wątków. 

[Trochę nadto umalowani i nadto wypindzrzeni,
ale uwierzcie nadal groźni - Wikingowie powracają!]








poniedziałek, 3 marca 2014

Powrót psychopaty


Hannibal to jeden z niewielu seriali, któremu towarzyszymy od tak naprawdę samego, samiutkiego początku. Emocjonowały nas zapowiedzi powstawania i plotki z planu, przede wszystkim zaś jednak pogłoski o tym, że w tytułową rolę ma wcielić się tytan skandynawskiego kina – Mads Mikkelsen. Mimo, że wielu krytyków uważa, że serial zawiódł wiele oczekiwań, nadal towarzyszą nam te same emocje, co przed powstaniem pierwszego sezonu, nie musimy więc opisywać tego, co działo się pod naszym dachem, gdy już usadowiliśmy się wygodnie by obejrzeć pierwszy odcinek drugiego sezonu.

[Chciałoby się powiedzieć: "You know nothing Jack Crawford"]

 Mankamenty fabuły, niezrozumiale rozwiązania wątków, pojawianie się nieuzasadnionych postaci i ich perypetie, ba, nawet drewnianą role Hugh Dancy (który powinien pozostać w świecie landrynkowego kina, gdzie jego miejsce) uśmierzają fantastyczne zdjęcia, mroczne retardacje, niepokojąca atmosfera, no i przede wszystkim gra aktorska nie z tej ziemi Madsa Mikkelsena. Zdjęcia w Hannibalu niekiedy wywołują u nas skojarzenia z ostatnio popularnymi w Internetach „ruchomymi obrami”, czyli tworzonych animacji na kanwie dzieł klasyków malarstwa. Jeżeli chodzi o samego Madsa, to masakruje on pozostałą obsadę, która nie dorasta mu choćby do pięt pod względem warsztatu aktorskiego. Jak dla nas reprezentuje on odchodzącą do lamusa starą szkołę absolutnego wtopienia się w rolę i stworzenia zupełnie nowej osobowości (co kontrastuje z miernym odtwórstwem utartych schematów w przypadku reszty obsady). Można mówić, że po prostu Mads miał szczęście, bo trafiła mu się najlepsza rola w serialu, najbardziej plastyczna i stwarzająca duże pole do popisu swoimi umiejętnościami. Można, ale my tego nie powiemy, bo w podobnej sytuacji był Hugh a swoją rolę zarżnął bezlitośnie.

         
             [Moje pytanie w tej sytuacji: "Czego ten Hannibal nie potrafi?"]
[Tutaj akurat byłem pewny, że tu już musi być jakaś "wizja"]
[Wytrenowany agent specjalny kontra kucharz amator, hmm...]
[Takie zakończenie Master Chief'a to ja bym z chęcią oglądał.]
Kto pamięta Caroline Dhavernas z roli w Wodospadach Niagary, ten chyba rozumie jak trudno bywa nam powstrzymać uśmiech, gdy robi te swoje dramatyczne wejścia ze śmiertelnie poważnym głosem i śmiertelnie nudną twarzą. Mads na tle pozostałych trochę przypomina mistrza, który znalazł się w nieodpowiednim miejscu, takim jak piaskownica pełna ślamazarnych dzieci, bo takimi się wydają się być pozostali występujący (powiedzmy szczerze: grać to tam najwyżej może tylko Mads).

[A panowie nadal się biją...]

Aby trochę zamieść pod dywan pewne niedociągnięcia twórcy dają widzom takie prezenty jak występy gościnne. Naszym ulubionym był gościnny udział w serialu Eddie’go Izzarda, który już chyba z karierą telewizją jak na razie dał sobie spokój. O Eddie’m moglibyśmy oddzielny artykuł napisać, bo facet już tyle próbuje przełożyć swój sukces w stand up’ie na duży i mały ekran (The Richies, filmy telewizyjne typu Tresaure Island), niestety jak do tej pory nieskutecznie, a i jego stand up na tym cierpi. Kto widział jego nowe występy ten niestety wie, o czym mowa.

[Biedny Hannibal aż posmutniał :/]

Oczekiwania na nowy sezon Hannibala zostały nagrodzone i to w nadzwyczaj hojny sposób. Po pierwsze fantastyczna scena walki Madsa z agentem specjalnym Jackiem Crawfordem, która bije na głowę tę z Bonda. Stworzenie na samym początku wyjebiaszczego znaku zapytania też idzie na duży plus dla twórców. Nie mogło oczywiście w odcinku zabraknąć scen, gdzie Mads przygotowuje w misterny sposób swe kanibalistyczne obiadki. Nie wiem czy to uchodzi, ale sceny jego pichcenie w kuchni, które łudząco przypominają ujęcia artysty pracującego nad swoim arcydziełem, sprawiają, że naprawdę zaczyna burczeć nam w brzucholach.

[Trochę gimnastyki i  rozciągania aby nabrać apetutu.]

 No, ale nie samym Madsem człowiek żyje (jak to?!). Odcinek po dynamicznym wstępie, które przyprawia o palpitacje serca nużąco zwolnił i to nie w taki sposób, który można byłoby polubić. Znów skuta lodem słabiutkiej gry twarz Willa była w centrum uwagi. Nie wyszła też scena konsultacji Hannibala z Dr Du Maurier. To spowolnienie sceny i cedzenie słów przez Gillian Anderson jakby chciała ona nieudolnie naśladować styl Hannibala (ewentualnie tak wygląda wyobrażenie jak powinien zachowywać się psychiatra) potrafi naprawdę sfrustrować, tym bardziej, że aż razi jak nie wyszło twórcom stylizowanie rozmowy dwóch bardzo doświadczonych psychiatrów na pojedynek werbalny. Gillian nie popisuje się od samego początku, gdy w glorii chwały powróciła na ekrany telewizyjnie w pierwszym hitowym serialu po Z Archiwum X. Hannibal raczej Archiwum X nie dosięgnie, ale podobno była to całkiem wdzięczna odskocznia dla kariery Gillian. Nadal nie wiemy, co jest grane z Fishburnem. Czy to tylko taką pozę sobie wybrał, czy ktoś mu nakazał grać w ten sposób, czy po prostu my żyjemy błędnym wyobrażeniem go jako relatywnie dobrego aktora, czego źródeł trzeba upatrywać w młodzieńczym zachwycie nad Matrixem. Agent Crawford jak dla nas niczym się nie różni od patetyczno-groteskowych postaci stereotypowych gliniarzy po przejściach z produkcji typu CSI:Sandomierz.
Niemały apetyt u nas wywołał oczywiście zwiastun kolejnego odcinka, który spełnił swą rolę i narobił nam nawet nie wiem jak wielkiej nadziei na obłędne zagęszczenie fabuły. Największym plusem tego nowego sezonu jest to, że daje on tym pierwszym odcinkiem nieśmiałą obietnicę dla miłośników Madsa, że w końcu zawartość Hannibala w serialu Hannibal (-.-‘) będzie w końcu adekwatna do tego, co my fani wymagamy i potrzebujemy do prawidłowego funkcjonowania.

[Czy tylko ja się zastanawiam jak Jackowi udało się NIE ZŁAMAĆ karku Hannibalowi?
Także na sto porcent to musi być wizja, albo kolejne przekoloryzowanie scenarzystów.]

Wiemy i jesteśmy świadomi, że postać Madsa to wielki zbrodniczy intelekt i już z niejedną opresją poradził sobie z dziecięcą łatwością (choć raz jakieś blond nierozgarnięcie wpadło na jego trop, co było jednym, z naszych największych WTF? w tamtym roku), lecz tak namącili tym zwiastunem, że sami zaczęliśmy się bać o doktora Lectera. Co też wymyśli Graham, aby przekonać zaniedbującego swe obowiązki Fishburne’a (tak jak Graham również i Lecter jest oczywistym podejrzanym, ale oczywiście to zlał) i człowieka chorągiewkę Dr Alanę Bloom. Myślę, jednak, że w następnym odcinku nasze obawy się rozwieją i wszystko rozbije się o jakieś tam wizję i halucynacyjne lenary. Oby.
Mimo, że ten pierwszy odcinek choruje na te same niedociągnięcia i niezrozumiałości, co cały poprzedni sezon możemy uznać powrót psychopaty za całkiem szczęśliwy (nie zaryzykujemy słowa udany) i my już teraz nie możemy się doczekać na nowy odcinek. Nie wiem jak reszta widzów, ale my złudnie rozpoczynamy swoje (nie pozbawione złudzeń) odliczanie do wyczekiwanego skonsumowania Willa przez najbardziej eleganckiego czarnego charakteru jakiego szpula filmowa nosiła – Hannibala Lectera.