...

...

niedziela, 27 kwietnia 2014



   Derek  czyli powrót najbardziej  zaskakującego serialu Ricky’ego Gervaisa


Nie trzeba było jednak zbyt długo czekać na powrót jednej z największych niespodzianek ubiegłego roku, bo ledwie po kilkunastu miesiącach Derek wraca do nas z nowym sezonem. Po osiągnieciu sukcesu za Oceanem (Derek szalał po Netflixie), Ricky Gervais wiedział, że nie ma co zwlekać i na fali popularności pierwszej serii trzeba puścić drugą.




Nadal trudno jest się oswoić z nowym wcieleniem Ricky’ego znanego z niewyparzonego języka i aury kontrowersyjności. Dotychczas seriale Ricky’ego to było mocne, dla niektórych nawet zbyt mocne uderzenie. My również zgadzamy się z tym stwierdzeniem, że to nie jest humor dla każdego. Szczególnie zaś jedno z wczesnych dzieł Gervaisa, czyli The Office, który jest najtrudniejszą pozycją w jego twórczości i być może wśród wszystkich brytyjskich seriali komediowych.


[Główni bohaterowi: Kevin - moczymorda i margines społeczny, Hannah - prowadząca ośrodek, dobra dusza, Derek - wielkie serce i duży dzieciak, osoba bez znaczenia, Dougie - nie znający się na zbyt wielu rzeczach pan złota rączka.]

Ricky to jednak nie tylko seriale i totalnie odbiegające od nich filmy, ale również stand up. W komedianctwie, którym ma najbliższy kontakt z publicznością Ricky przemyca samego siebie i tu również trudno odnaleźć choć najmniejszy ślad Dereka. Ricky to przede wszystkim to kpiarz, szyderca i kontestator, nikt więc nie pomyślałby, że potrafi zrobić tak zaangażowany i subtelny serial, a mimo to nie stracić nic na swojej oryginalności pomysłów. Derek jaskrawo odróżnia się na tle twórczości Gervaisa jedynie na pierwszy rzut oka. Po gruntownej analizie twórczości Ricky’ego Derek nie jest już takim novum, wystarczy choćby sięgnąć do poprzedniego serialu komediowego Ricky’ego Life’s Too Short z Warickiem Davisem. Ten serial również dotyczył osób, które zazwyczaj nie są głównymi bohaterami popkultury, często zaś spychanymi na margines życia. 

[Derek "dorobił" się całkiem zdolnego fandomu i zalewu twórczości fanartowej.]

Ricky zobrazował świat tak naprawdę nieznany dla szerszej publiczności. Pokazał, że ci ludzie, nie różnią się niczym od każdego z nas. Aby pokonać stereotyp i przełamać schemat postrzegania karłów zaprosił do serialu całą plejadę gwiazd, co uczyniło z tego serialu prawdziwą perełkę puszczającą oko do bardzo do niego zbliżonego Extras, którego również autorem był Ricky. Podobieństwo Life’s Too Short i Dereka polega więc na tym, że pierwszy ukazywał nieznany świat karłów, zaś drugi na pierwszym planie pokazuje upośledzonego umysłowo człowieka i grupę seniorów, tak tu i tam, pierwsze skrzypce grają nietypowi dla popkultury reprezentanci wykluczonych społeczności. 

[Kevina można zaliczyć do długiej listy antybohaterów
 - dysfunkcyjnych osobników, których Ricky zmusił nas pokochać.]

W zepsutym współczesnym świecie, w którym króluje tyran kultu piękna, kto by pomyślał, że właśnie taki serial osiągnie sukces? Ricky udowadnia po raz kolejny, że czego by nie się nie dotknął, obróci to w złoto. Ba, Derek zapełnia dotychczas niezapełnioną lukę, po bardzo mądrym, uwrażliwiającym na drugiego człowieka, problem starości, empatii oraz uświadamiającym potrzebę szacunku dla każdego bez względu na sprawność fizyczną, stan zdrowia i wiek programie w tv. Nie jest to jednak jakaś patetyczna laurka, którą oglądałoby pięć osób, ale coś zupełnie nowego i jak najbardziej atrakcyjnego dla współczesnego widza.

[Ricky Gervais jako Derek, to rzadko spotykane
 stworzenie unikalnej postaci na potrzeby serialu telewizyjnego,
któej nie powstydziłby się żaden ambitny film.]

Derek w pierwszym sezonie zaskakiwał, i długo utrzymywał nas w uczuciu szoku, bo nikt nie spodziewał się takiego pomysłu po Rickim, takiej gry i takiej odwagi, a przede wszystkim konsekwencji. Baliśmy się, że zostanie on zlinczowany za tak bezprecedensowe podejście do tego tematu osób wykluczonych, zamkniętych w ośrodkach, do których świat zewnętrzny zagląda nad wyraz rzadko i niechętnie. Kiedy wreszcie przyzwyczailiśmy do Ricky’ego jako Dereka, zaczęliśmy się już tylko notorycznie rozklejać, bo jak nic nie wzrusza takich zimnych drani jak my, to Ricky roztapia nas jak nutelle na grzance. Nie, nie jest to jakiś perfidny wyciskacz łez, więcej jest tam nadal komedii (i bogu dzięki!), ale są momenty, w którym nawet największy twardziel poczuje mrowienie w nosie.



Durgi sezon powraca z przytupem. Widać, że Ricky nadal jest w formie zarówno w tej komediowej jak w tej, która pozwala mu na pisania najbardziej chwytających za serce scen. Martwimy się jednak, czy z serialu czasem nie odejdzie Karl Pilkington, który zaprzedał się Sky. Nie mamy mu tego za złe, bo Ricky wcześniej zaprzedał się Channel 4. Dla serialu byłoby niepowetowaną stratą, gdyby odszedłby z niego charyzmatyczny pan woźny, który łapie czasem tak boskie wkurwy.

[Serialowy boże proszę oszczędź Karal,
 gdyż bez niego to już nie będzie to samo, półłyse rubaszne widowisko.]


Za serial dajemy sobie obie ręce uciąć, bo nie ma, po prostu nie ma, czegoś podobnego w telewizornii i długo nie będzie.


środa, 16 kwietnia 2014

FARGO na małym ekranie, albo o nieznajomych złym wpływie.




     Dla fanów być może najlepszego filmu w twórczości braci Coen wiadomość o tym, że planowany jest serial na jego podstawie, była co najmniej dziwna. Bo niby o czym miałby być taki serial? Czyżby coś umknęło Braciom podczas produkcji filmu? Zaczęto snuć domysłu, czy serial miałby podjąć poboczne wątki, być czymś w rodzaju prequela albo sequela, odpowiedzieć na pytania, które pojawiły się zaraz po tym jak na ekranie kinowym pojawiło się the end. Szybko jednak twórcy serialu pozbawili nas najważniejszych wątpliwości, wyjawiając, że serial ma przedstawiać inne zbrodnie, które naprawdę wydarzyły się w stanie Minnesota. Teraz poznaliśmy pierwszy odcinek i przekoanliśmy się, że to tak naprawdę zupełnie inna historia nie mająca zbyt wiele wspólnego z filmem, ale w żadnym wypadku nie przynosi mu to ujmy. Przeciwnie, apetyt został rozbudzony, a my mamy przeświadczenie, że najlepsze jeszcze przed nami…






Nie zrozumcie nas źle, pierwszy odcinek to była prawdziwa bomba. Ale jednocześnie wiemy, że kolejne odcinki odkryją przed nami jeszcze lepsze kąski. Czuć w serialu Coenowskiego ducha, zarówno ich wisielczy humor i ponurość świata przedstawionego są obecne od pierwszych minut. Nastrój serialu jest naprawdę ciemny, brudny i zły, nie jest to jakiś tam gimbazjalny nihilizm jak w True Detective, tylko soczysta atmosfera świata, którego granice i prawidła od tak bez ostrzeżenia zaczynają się rozmywać. Wszystko zaś dzięki nieznajomemu, którego los przywodzi do miasteczka, którego mieszkańcy są nieświadomi, że w ich progi zawitał sam Szatan. 


(Radzimy zwrócić uwagę na plakat w tle. Nie jest on bez znaczenia.
"What if you're right, and they're wrong?" Oto motto pierwszego odcinka.)

No może nie Szatan, ale bardzo podobna mu postać, która równie mocno jak Zły uwielbia mącić i sprawiać wrażenie, że chce komuś pomóc, a faktycznie tylko wpakować w jeszcze większe tarapaty. Myślę, że jak nie przepadam za Billy Bobem Thorntonem jako człowiekiem, to do tej roli pasuje całkiem nieźle. To, co zaś skrzeczy w jego wizerunku, to to, że łudząco przypomina jakiegoś wioskowego głupka z rosyjskiej prowincji. Tak, przez zabójczą grzywkę i niepasujący mu tupecik, czy tam perukę przyczepioną do jego łysiny.

(Zdjęcia promocyjne nie zwiastowały jeszcze
 masakry stylizacyjnej na głowie Billy'ego w serialu.)



Serial jak na amerykańską produkcje telewizyjną ma świetną ścieżkę dźwiękową. Od początku budzi ona nastrój niepokoju i przeświadczenie, że niebawem coś dokumentnie się spierdzieli. Widać po twórcach serialu, że trochę posiedzieli nad tym pierwszym odcinkiem, bo zwroty akcji i budowanie napięcia, które w momencie ujścia sprawia niemałe rozdziawienie szczęki, nie odbiegają niczym od pozostałych filmów braci Coen.

(A tak promowano serial za Oceanem.)





No i pora na naszą wisienkę na torcie, czyli Martina Freemana. Martin wprowadza do serialu chyba najwięcej wątków komediowych przez to, że gra dość nieporadnego nieudacznika, który bezwolnie ulega wpływowi diabolicznego Lorne Malvo, granego przez Billy’ego. Freeman przechodzi chyba sam siebie, jego gra jest nawet lepsza od tej, którą prezentuje w Sherlocku, bo też jego rola stwarza większe pole do popisu niżli cień Sherlocka. 

(Nothin' to do here! Policja w Fargo prawie tak samo dzielna jak u nas.)

W pierwszym odcinku Fargo główne światła skupione są właśnie na Freemanie, który przyćmiewa nie tylko Thorntona, ale i resztę obsady. Jego gesty, mowa ciała, malownicze skrępowanie na twarzy i jej  mimika to prawdziwe cud miód mistrzostwo. Jakby wodzeni za sznurki najpierw się śmiejemy z niego, potem jest nam szkoda, by na koniec już samemu nie wiedzieć, co ze sobą zrobić. Bracia Coen nie reżyserowali serialu, ale widać, że czuwali nad jego powstaniem, bo tak samo jak w ich filmach widz jest nagminnie sprowadzany na manowce. Szczególnie przez to, że wszelkie sympatie wytworzone na początku serialu bezpowrotnie umierają pod koniec odcinka.


 
(Mniej więcej to obrazuje jak Thornton wypada na tle Freemana,
 który maluje swoją postać jak jakąś scenkę rodzajową, detal po detalu.)

Pierwsze minuty to bolesny zgrzyt, kiedy trzeba się przyzwyczaić, że Martin porzuca piękną angielszczyznę i wrzuca na język prowincjonalny amerykański akcent, który łudząco przypomina ten z Black Books, gdy Fran i Manny przedrzeźniają amerykańskich turystów. Tam tak mówią wszyscy! No, może oprócz Thorntona, przybysza znikąd oraz policjanta podobnego do Petera Serafinowicza, który jest najsłabszym aktorem w obsadzie i chyba po prostu nie nadąża za resztą.

(Czy dzielna pani policjant poradzi sobie z tajemniczą sprawą
 tak jak z uroczo bawiącymi się chłopcami?)

Myślę, że Martin jeszcze nam pokaże większe widowisko, bo facet potrafi zaczarować jak mało kto. Szkoda, że grający w filmie Steve Buscemi nie zagrał w serialu,skoro jakoś na występ w Portlandii się skusił. Inną rozpoznawalną twarzą jest Bob Odernik z Breaking Bad. W kolejnych odcinkach nie zabraknie jednak następnych niespodzianek.



(Bob Odenkirk, Kate Walsh, Glenn Howerton
- to oni będą sekundować Martinowi Freemanowi.)


Serial dotrzymuje kroku filmowi, ba, zapowiada się jako jeden z najlepszych w tym roku. Dla nas jest to przede wszystkim ulga w cierpieniu oczekiwania na nowy sezon Sherlocka, ale któż wie, może taki Freeman spodoba nam się bardziej?

(Nie ma to jak trochę sobie poćwiczyć, by nie wypaść z roli.)











Post Scriptum: Aha, szwedzkie nazwiska postaci, które również funkcjonują w filmie to nic innego jak ukłon w stronę szwedzkich korzeni tej części Minnesoty. Zresztą lokalny klub amerykańskiego footballu nazywa się Vikings. Ciekawe czy w serialu pojawią się również wkręty ze szwedzkiego tak jak w filmie, gdzie pojawia się przekleństwo „Jävla fitta” wypowiedziane przez Petere Stormare’a, rodowitego Szweda.




(A na koniec... złowieszcza pralka.
Spiritus movens odcinka.)

wtorek, 15 kwietnia 2014

Przewodnik po najlepszych serialach część IV



Trochę czasu minęło od kiedy bawiliśmy tu na blogu z trzecią częścią naszego podsumowania Najlepszych seriali, od tamtej pory wiele minut upłynęło, tych dobrych i tych złych seriali. Spośród nich wybraliśmy propozycje dla Was, abyście tak jak my zamknęli się na świat zewnętrzny, stracili wszystkich przyjaciół, przytyli, zaniedbali się, a na koniec zakończyli swoje żałosne życie w jeszcze bardziej żałosny sposób ze śladami czekolady na brodzie oraz… (a jakże!) lecącym w tle odcinkiem ulubionego serialu.

(Nie, my tak się nie zachowujemy.
W naszym przypadku jest trochę więcej krwii)
Tym razem trochę pomieszaliśmy i nie będzie tylko i wyłącznie komediowo, choć my głównie szalejemy na punkcie komedii, bo tak sobie umyśliśmy, że jeżeli śmiech do zdrowie, to już niech te stracone chwile spędzone na mordowaniu kolejnych sezonów naprodukują nam tyle endorfin, żeby starczyło na pozostałe czynności, w których panuje u nas stan permanentnego zdegustowania rzeczywistością, jaką sami na siebie ściągnęliśmy (;__;).


Please Like Me

 (Australia 2013, 2 SEZONY)


Zaczynamy od komediodramatu rodem z Australii. Seriale australijskie dotychczas znaliśmy za pośrednictwem Wilfreda, Lano i Woodley’a i kilku łzawych seriali dla nastolatków (np. Szkoła złamanych serc znany nam z lat gimbazjalnych i ogólniaka, kiedy musiało coś lecieć w trakcie symulowania obrabiania lekcji). PLM to dla nas zupełna świeżość i odkrycie nowego lądu w jednym. Dotąd Australie uważaliśmy za dość redneckowską i konserwową a tu taki miły policzek wymierzony temu błędnemu wyobrażeniu (Australia uznaje nawet trzecią płeć! Och my ignoranccy i niepoinformowaniu). Serial opowiada o nowonawróconym geju, który poszukuje swojej tożsamości w jego kompletnie nieskładnym świecie. 

(Oh Josh, ty już zawsze będziesz naszym bohaterem.)

Jesteśmy wręcz urzeczeni rzutkimi dialogami i błyskotliwymi ripostami, których nie powstydziłby się nawet Fry i Laurie, których zawsze uważaliśmy obok Monty Pythona za mistrzów inteligentnej pyskówy. Josh Thomas stworzył widowisko, które po części opiera się na jego własnym życiu, przez co sam serial jest naprawdę świetny, autentyczny i wzbudzający sympatie. Josh grający Josha jest dziwnie uroczą istotą, zupełnie jakby nie z tego świata, szkoda tylko, że poza jego matką i ciotką trudno zdobyć się na podobną sympatię do innych bohaterów.

MY MAD FAT DIARY

                                                            (Wielka Brytania 2013, 2 SEZONY)

(Czasem łatwiej, czasem trudniej jest ukryć podeskcytowanie.)
O tym serialu pisaliśmy już dość sporo, ale nie tutaj, a poza tym Rae zasługuje na jak najwięcej uwagi. Serial dosłownie rozjeżdża walcem wszelkie inne podobne do niego seriale, a pozostałe seriale dla nastolatek to już całkowicie miażdży na papkę. Jednakże traktowanie go wyłącznie jako serial dla nastolatków byłoby dosyć krzywdzące, bo perypetie Rae są nie tylko lekcją dla jej ewentualnych rówieśniczek, ale i lekcja dla wszystkich ludzi, bez względu na płeć czy orientacje. Pierwsze sezon - po prostu miód, pouczający, wrażliwy, zabawny, błyskotliwy, wspominkowy (super ścieżka dźwiękowa złożona z tego, co było najlepsze na przełomie lat 80’, 90’ i świeżo po 2000 roku) i w ogóle mocno zaangażowany i pouczający. Rae łamie wszelkie stereotypy jakie ciąża nad młodymi dziewczętami odbiegającymi od obowiązujących kanonów piękna, ba, rozpieprza go w drobny pył pokazując, że nawet czując się słabszym od innych można jakoś z tym żyć, kochać, czuć radość i szczęście.

(Czasem trudno jest utrzymać wodze wyobraźni.)

 Nie jest to jednak jakaś lukrowana bombonierka i w końcu pokazane jest to jak człowiek jest tylko człowiekiem, ulega słabościom, nie daje rady, czasem przeżywa załamania, ale nadal jest i jakoś w końcu wychodzi z powracających dołków. Jeżeli chodzi o mnie i Karen to uważamy, że ten pierwszy sezon to powinna być jakaś lektura obowiązkowa dla dojrzewających ludzi, by na nim uczyli się wrażliwości na drugiego człowieka, a nie jakieś tam ognie, szabelki i powstania.

SPY
(Wielka Brytania 2011, 2 SEZONY)


(Najjaśniejsze punkty serialu czyli ciapa Tim, samo zło Marcus i szalony szef ojca.)

A tu mamy typową brytyjską komedię, której akcje inicjuje koszmarna pomyłka, a potem już tylko jest gorzej. Ojciec, rozwodnik i trochę ciamajda ubiega się o prace w administracji, rekrutacja okazuje się jednak być naborem do służb specjalnych pod przykrywką. O dziwo Tim zdobywa sympatie nie tyle szalonego, co kompletnie niezrównoważonego egzaminatora, którego gra Robert Lindsay znany z tasiemca komediowego Moja Rodzinka. W serialu możemy oglądać również wszechstronnie uzdolnionego młodego wilka brytyjskiej komedii Mathew Bayntona, którego hołubimy głównie za prześmieszny familijny serial komediowy Horrible Histories, takiż sam Yonderland i mega śmieszną komedię pomyłek The Wrong Mans. Spy to świetna rozrywka, lekka i przyjemna, ale nadal utrzymująca poziom najlepszych komedii szpiegowskich. Ale to również nie jest tylko i wyłącznie komedia szpiegowska, ogromną część serialu pochłaniają specyficzne relacje Tima z jego synem-geniuszem zła i intryg - Marcusem. Jak nie lubimy dziecięcych ról kreowanych na jakiś ponad przeciętnych bystrzaków, tak Marcus jest ukoronowaniem takich postaci, zbierających ich najlepsze cechy i stworzeniem naprawdę jednego z najbardziej wrednych, upierdliwych i boleśnie dogryzających małych potworów jakie widzieliśmy. Ponownie i co cieszy nas najbardziej jest to komedia świetnych zajadliwych dialogów.

COME FLY WITH ME
 (Wielka Brytania 2010, 1 SEZON)


(Tym razem charakteryzacja w serialu Lucasa i Williamsa
 była na jakimś kosmicznym poziomie.)


Pozycja obowiązkowa dla wszystkich, którzy kochali Małą Brytanię. Duet Lucas/Williams udowadnia, że nie ma sobie równych w mocno kontrowersyjnej komedii daleko w tyle zostawiając Sachę Baron Cohena i jemu podobnych. Akcja serialu dzieje się na porcie lotniczym, przez co serial zdaję się być parodią na wszelkiej maści tanie linie lotnicze. Przy okazji dostaje się jednak i całemu brytyjskiemu społeczeństwu, od bogacza do biedaka, od podrostków, do stetryczałych dziadków, nikt nie uchodzi bezlitosnej parodii i obśmianiu. Serial jest mocny przed duże „M”, trzeba jednak trochę się orientować we współczesnym świecie, by wiedzieć, do czego akurat w danym momencie piją Lucas i Williams. 

(Williams i Lucas uwielbiają przebieranki. Nie ma się czego wstydzić.)

Jeżeli chodzi o nas, to większą sympatią darzymy Lucasa, którego talent starczyłby na kilku aktorów i chętnie go jeszcze zobaczymy w czymś co wychodzi poza ramy komedii, bo nie wątpimy, że człowiek z tak plastycznymi zdolnościami poradzi sobie świetnie. Aha, najbardziej rozbrająca scena to Williams i Lucas jako japońskie psychofanki śpiewające fandomową piosenkę. Bomba śmiechu!


PORTLANDIA
(USA 2011, 4 SEZONY)


(Oj dostało się od Freda i Carrie nie jednej subkulturze.)

No w końcu coś niebrytyjskiego. Dominacja Wysp Brytyjskich w tym, co oglądamy jest przytłaczająca, nas to oczywiście cieszy, ale nie najlepiej świadczy o przeogromniastych Stanach, które naprawdę mogą się pochwalić jedynie nielicznymi wyjątkami, które choć trochę nawiązują do poziomu brytyjskich produkcji. Głównie jednak przez to, że czasem posiłkują się brytyjskimi aktorami, heh. 

(Nie da się nie zauważyć, że pomimo tego całego obśmiewania
 nad serialem pracuje nie jeden stylista.)

Akurat Portalndia jednak jest autorstwa najprawdziwszych amerykanów, brytyjskich aktorom tam prawie nie uświadczy (pojawia się Lucas i Matt Berry czyli Douglas z IT Crowd), genialnej pary multiutalentowanych Fred’a Armisena i Carrie Bownstein, która znana się wśród wąskiej grupy czterech osób jako członkini indie-rockowego zespołu. Portladnia to kompleksowa kontestacja kultury nowoczesnej. Fred i Carrie mają znakomite oko to wyłapywaniu absurdalności życia współczesnego człowieka, obśmiewając rzeczy, bez których ponoć nie potrafi żyć. W tym roku Portlandia powróciła z czwartym sezonem, a w nim gwiazd co nie miara, widać że popularność serialu wpłynęła na to, że również aktorzy filmowi zechcieli wystąpić u boku Fred’a i Carrie.

(Black Jack White to nie jedyna miła niespodzianka dla fanów muzyki.
Czwarty sezon stoi pod znakiem St. Vincent.)

 Serial tworzą luźne skecze, dlatego każdy odcinek jest dość zróżnicowany tematycznie. Mimo całej przenikliwości i pomysłowości w pokazywaniu rzeczywistości w krzywym zwierciadle, przeszkadza nam wątek dwóch podstarzałych feministek, który pojawia się od pierwszego sezonu i jest on już coraz mniej śmieszny, bo chyba już całkowicie wyeksploatowany.

INSIDE no.9
(Wielka Brytania 2014, 1 SEZON)

(Trochę na wyjście z szafy za późno,
wszyscy już wiemy, co potrafią Reece i Steve.)

Wracamy do Wielkiej Brytanii dzięki nadzwyczaj pomysłowemu duetowi Steve Pemberton i Reece Shearsmith. Panowie, o których zrobiło się głośno dzięki League of Gentlemen na dobre zadomowili się w czołówce komików na Wyspach, dołączając tym samym do kolejnych świetnych duetów komików jak wspominani już Fry i Laurie, Lucas i Wiliams, ale również Mitchell i Webb. Serial jest podzielony na 9 odcinków, plus 10 specjalny, każdy z nich to oddzielna historia. Serial jest dość mocno zróżnicowany, niektóre odcinki są bardziej komediowe niż pozostałe, jednak całość potwierdza, że nadal są królami czarnej i niepokojącej komedii. Są jednak odcinki, których nie sposób określić inaczej jak ryjące banie, może nie jest to Garth Marenghi’s Darkplace, ale niektórym motywom naprawdę blisko do tego serialu – króla absurdalnie lasującej mózg komedii. 

(Wow, plakat ostatniego odcinka serii wow very retro wow uszanowanko.)

Serial możemy rozumieć jako mozaikę postaw ludzkich, pokazującej jak nikłe są granice, których twierdzimy, że nigdy nie przekroczymy. Bohaterowie postawieni w ekstremalnych sytuacjach pokazują, na co ich stać, a znając Reece’a i Steve’a chociażby z Psychoville nie będzie to odmiana na lepsze.


IN THE FLESH
(Wielka Brytania 2013, 1 SEZON)

(Na samym początku człowiek sobie myśl:
"o, kolejny serial o zombie", później jest znacznie, znacznie lepiej.)

No i już na koniec dramat, nie ma komedii. In to Flesh jest takim zupełnie brytyjskim spojrzeniem na całą gorączkę zombie. Jest to kompletne zaprzeczenie typowo amerykańskiego kill’em all. Myślę, że niski budżet tak naprawdę pomógł temu serialowi, bo bardziej skupił się na ludzkich reakcjach na tak niecodzienną sytuacje jak powrócenie zza grobu bliskich i trudność w zasymilowaniu ich na powrót w społeczeństwie, które nie akceptuje żywych-inaczej. 

(Zombie z In the Flesh znane są z uprzejmości i dobrych manier
nawet wtedy, gdy tkwi w nich stalowy pręt.)

Serial może mieć kilka nieścisłości, ale to przecież nie jest najważniejsze, najważniejsza jest ludzka natura i psychika. Myślę, że świetnie pokazano tam mechanizmy, które kierują zastraszonym, zmanipulowanym tłumem, co dzieje się w głowie ludzi, którzy z dnia na dzień stają się potworami (mającymi bronić się przed wyimaginowanymi potworami) tylko, dlatego, że strach przejmuje nad nimi kontrole. 


(Ale nikt przecież nie lubi gapiących się przymułów w miejscach publicznych.)


Serial pokazuje również bezduszność pseudoautorytetów, którzy uzurpują sobie prawo do bycia panem życia i śmierci dla lepszego celu, racji stanu i innych fantomowych pierdół. Jak dla mnie jest to jakaś zakamuflowana widokówka z tego, co dzieje się, gdy skrajne nastroje opanowują ulicę.



(Jeżeli chodzi o jakieś uwagi to...)