Z
życia studenckiego
Klasyk powiedział: prawdziwe oblicze człowieka poznać możesz po tym jak ryje na
dzień przed egzaminem.
Ten cytat jest głównym mottem artykułu, który będzie niczym innym jak zapisem
dnia z Karenowych poczynań na kilka godzin przed egzaminem. Aby oszczędzić na
samym początku dramaturgii zdradzimy, że historia miała pozytywne zakończenie,
na 4++, czyli not as bad, jak na to jak wyglądały przygotowania. Dzień
tygodnia nie jest istotny, bo i tak zapomnieliśmy, ale ch&j z tym. Obudzeni
promieniami wczesnoletniego słońca, no nie do końca, bo raczej burczeniami
brzucha, które osiągnęły to, czego budziki w komórkach nie osiągnęły.
Do tej
pory nie wymyśle, o co chodzi w tym fenomenie, że nie przerywając snu jestem
wstanie powyłączać wszystkie kolejno siedem ustawionych budzików, a potem mieć
pretensje do siebie, że znów zaspałem. Obudzeni już w pełnej świadomości
dokładnie wiemy, że jutro egzamin. Jutro. K....a jutro! Śniadanie przy serialu.
Co najlepsze śniadanie zjadamy w jakiś pierwszych dziesięciu minutach serialu,
i po tym jak zjedliśmy wcale nie przerywamy oglądania, przeciwnie ciągniemy
jeszcze 4 odcinki wprzód. Dziwno, bo jeżeli spożywanie posiłku jest przyczyną
włączenia serialu, to czemu zakończenie jego nie jest powodem przestania. Od
razu cwanych frajerów musimy zasmucić, że wcale nie odczuwamy głodu oglądając
cokolwiek, i daleko nam do psa Pawłowa, ale na litość boską, po jakiego grzyba
oglądać coś przez przekąski??? Ok, dobra już z tym. Jest ta cholerna 12:00. My
nadal nie dajemy poznać po sobie ani paniki, ani zbyt wielkiego afektu do
zdobycia jakiejkolwiek wiedzy. Jak mamy największy burdel w tej części Europy
środkowowschodniej przez tydzień, to teraz nagle zapałaliśmy nagłą i nieodpartą
potrzebą sprzątania, i nie jest to jakieś tam byle wepchnieciedo szafy kilku
ubrań, ale to jest na serio, hardcore sprzątanie z wycieraniem kurzów i
złożeniem łózka, co w naszym bezsłownym języku zwykle oznacza ze nie żartujemy
i poważnie chcemy coś konkretnego zrobić (mógłbym pominąć ze za jakieś 40 minut
łóżko to zostanie znów rozłożone żeby na nim odpoczywać po tym całym meczącym sprzątaniu,
ale choć raz przyoszczędzę na hipokryzji).
Może i to można byłoby wszystko
przetłumaczyć tym ze po prostu przygotowaliśmy sobie miejsce do nauki i inne
sr..nie w banie, ale niestety jest fejs. I co na nim? Po prostu żałośnie
połączone z zagadnieniem egzaminu przeglądanie opinii ludzi na grupie o tym jak
to się im zdawało, ja wiem, że to jakieś wybadanie terenu, ale w niczym kilka
postów nie pomoże zdać. Powoli zaczyna się stres. Jest! Jest! Pierwsza książka
w ręce Nie ch&j, za gruba. Nie zdążę. Kiełkująca rozpacz w oczach. O k...a
mać – reakcja na jakieś totalnie pojebiczne pytanie, którym ktoś podzielił się
na grupie. Karen zwinięta w koc ze stosem notek ułożonych w aureolę wokół jej głowy przypomina z nimi topielice Ofelię i dryfujące wokół niej kwiaty z obrazu Millaisa.
Patrzy na mnie przepojonymi szaleńczym strachem oczyma. Dostaję ciapem za próbę zrobienia zdjęcia. Mój suport ogranicza się do nawadniania lubej świeża kawą, od której nie brakuje u niej efektów ubocznych. Co sekundę zmieniają się u niej nastawienia od bojowych nastrojów, przez lekceważący ton – „ch&j jest drugi termin”, potem całkowita rezygnację – „ch&j, pójdę pracować do warzywniaka”, aż po ekstremizmy _ „ch&j zabiję wszystkich a na koniec siebie”. Ja, jako niedotknięty na razie gorączką sesji (mój egzamin za tydzień) staram się zachować spokój, ma luba już niezupełnie. „Kocham cię”, „nienawidzę cię”, „Zabiję cię” pada na przemian. Przynajmniej mam dzięki temu mały przedsmak tego jak to będzie wyglądało na porodówce. Za każdym razem, kiedy na twarzy usiłuje wyhodować skupienie zaraz załamuje to wszystko grymas, który odczytuję, jako ojapier...e, i faktycznie podobne słowa padają z jej ust.
Patrzy na mnie przepojonymi szaleńczym strachem oczyma. Dostaję ciapem za próbę zrobienia zdjęcia. Mój suport ogranicza się do nawadniania lubej świeża kawą, od której nie brakuje u niej efektów ubocznych. Co sekundę zmieniają się u niej nastawienia od bojowych nastrojów, przez lekceważący ton – „ch&j jest drugi termin”, potem całkowita rezygnację – „ch&j, pójdę pracować do warzywniaka”, aż po ekstremizmy _ „ch&j zabiję wszystkich a na koniec siebie”. Ja, jako niedotknięty na razie gorączką sesji (mój egzamin za tydzień) staram się zachować spokój, ma luba już niezupełnie. „Kocham cię”, „nienawidzę cię”, „Zabiję cię” pada na przemian. Przynajmniej mam dzięki temu mały przedsmak tego jak to będzie wyglądało na porodówce. Za każdym razem, kiedy na twarzy usiłuje wyhodować skupienie zaraz załamuje to wszystko grymas, który odczytuję, jako ojapier...e, i faktycznie podobne słowa padają z jej ust.
Ale jeszcze się nie poddaliśmy, palce przesuwają się po notatkach, które może i
byłyby pomocne gdyby ich ktoś nie zapisał po starosumeryjsku (ktoś czyt. Karen
we własnej osobie), a niech to. Żeby to człowiek był wcześniej mądry i wiedział
wtedy, kiedy je spisywał jak by był trafiony piorunem, albo dostał nagłego
rozkurczu mięśni, czy z nie wiadomo, po co chciał się nauczyć pisać lewą ręką,
że to jeszcze kiedyś mu się przyda. Przed obawą dostania ciapem zachowuje dla
siebie te przemyślenia. Nieuchronnie zastaje nas północ i powstaje dylemat, co
robić? Staje na całonocnym wkuwaniu. Wbrew obietnicom opadam na dywanie. Ona
samotnie jak Joanna D’arc staje w szranki z nieuchronnym przejeb...niem
egzaminu. Tylko zainteresowany wiem jak bardzo mylne jest to porównanie. Sza!
Tymczasem w pokoju rozgrywają się iście dantejskie sceny. Kawa leje się
strumieniami, burza notatek zakrywa już prawie całe niebo. Czas kurczy się nie
dając już więcej nadziei. Budzę się przez odgłos wody w prysznicu.
Wiem, że mam
przejebane, że zostawiłem ją samą, więc lecę zrobić chociaż śniadanie żeby
umniejszyć swą przewinę. Na szczęście jest zbyt otumaniona kawą i brakiem snu
żeby w ogóle zauważyć, że ktoś jeszcze jest w pokoju. A nawet wtedy, gdy nieco
się wybudziła spożytkowała to na ubranie się. Wtedy też wpadliśmy na jak zwykle
świetny, ale w konsekwencji zwracający się przeciwko nam pomysł, otóż założenia
nowych butów dotąd niewypróbowanych w poruszaniu się gdzie indziej niż
powierzchni pokoju. 15 cm obcasu pozostawiło Karen bez szans, bo gdy
nawet pokonała, z nie małym trudem, chodnik, całkiem już poległa na
zejściu na przystanek omal przy każdym kroku nie zaliczając gleby, mimo
wspierania się na moim ramieniu (co w praktyce oznaczało ciągnięcie jej przez
całą drogę uwieszonej na mojej szyi jak koala na eukaliptusie). Zdając sobie
sprawę, że nie dojdziemy nigdzie dalej przeniosłem ją na przystanek i wróciłem
się po inną parę butów. To wszystko nieco rozluźniło napięcie przed egzaminem.
Dopiero
teraz to zauważyłem. Chyba jednak ch&ja rozluźniło i tylko powiększyło srakę
tamtego dnia. Spóźnieni na dwa kolejne mpk jakoś dotarliśmy w końcu przed
gabinet pani profesor. Zdając sobie sprawę ze starego porzekadła, że ostatni
będą pierwszymi przypuściliśmy wszystkich. Karen do ostatniej sekundy przed
wyjściem jeszcze usiłowała cokolwiek przeczytać z zakodowanych notatek, które
tylko ona mogła odszyfrować. Spędzając w ten sposób kolejnych pięć długich
godzin nie powiększyła swej wiedzy za bardzo, ale przynajmniej oszukała
sumienie, że coś tam w końcu zrobiła do tego pier.... o egzaminu. No, ale udało
się na szczęście i właściwie dzięki szczęściu, bo podpasowały pytania. Uff.
Nigdy k....a więcej. Czyżby?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz