...

...

poniedziałek, 30 marca 2015

Serialowe bezrobocie


Bezrobocie, utrata pracy, zwolnienie. W prawdziwym życiu zwykle są nieprzyjemnymi chwilami w życiu, które czasem wydłużaję się poza tylko "chwilę" i stają się wręcz traumą, albo chociaż bardzo złym wspomnieniem (wiemy o czy mówimy). Seriale jednak przekonują nas najczęsciej, że zwolnienie to po prostu wielki życiowy zwrot albo tzw. błogosławieństwo w przebraniu. O ile w świecie pozatelewizyjnym zwolnienia usilnie się unika, o tyle w przypadku serialowych scenariuszy jest to temat często pojawiający się, a wręcz pożądany, ponieważ pomaga zmienić życie bohatera, chwilowo wywraca je do góry nogami, a nam, widzom, nie pozwala się nudzić. 

Nie ma większego katharsis niż śmianie się z własnych porażek – to motto serialu Louie, którego twórcą jest gigant amerykańskiego stand-upu Louis C.K. (przypomnijmy, że inicjały pochodzą od prawdziwego nazwiska Louiego czyli „Szekely”, a on sam ma pochodzenie żydowsko-węgierskie). Choć w samym serialu nie ma wątków z bezrobociem (troszkę odeszliśmy przez to od tematu wpisu, ale zawsze jest warto wpomnieć o Louiem), to jest za to mnóstwo odniesień do czasu, kiedy w jego życiu było naprawdę krucho. Moim zdaniem to jest jeden z tych autorskich seriali, gdzie poprzeczka dystansu do siebie twórcy została ustawiona poza zasięgiem konkurencji, a piramida życiowych niepowodzeń piętrzy sięw nieskończoność (czyli w tym przypadku do 21 minuty).
[Najlepsze to połączyć życiową pasję i hobby z pracą zawodową.]


Czasami człowiek zżywa się za bardzo z własną pracą, do tego stopnia, że wpływa to na jego tożsamość i samoświadomość. Takie kuku właśnie spotkało Dwighta z amerykańskiego serialu The Office. Dwight kryjąc wpadkę swojej ukochanej, sam napytał sobie biedy przez ukrywanie czegoś za plecami swojego zakręconego jak słoik w zimie szefa. Aby zachować w sekrecie swój romans postanowił się zwolnić. Tak, cóż za poświecenie dla ukochanej, do której miłość od samego początku była biletem w jedną stronę i relacją tak toksyczną jak nasza miłość do Amerykanów kończąca się krwią w afgański i iracki piach. Dla Dwighta praca w firmie papierniczej nie była ot zwykłym zajęciem od 9 do 17, to było jego życie, o nudnym jak flaki z olejem rynku papierniczym wiedział wszystko,a nic go tak nie ekscytowało jak konkurowanie w sprzedaży ze swoim największym nemezis Jimem, biurowym ulubieńcem. 
[To chyba coś, do czego stosować się powinien każdy z nas.
No chyba, że jest się idiotą.]
Dwight, jak przystało na prawdziwego potomka niemieckich osadników był niewiarygodnie lojalny i poddańczo oddany swojemu szefowi, za którego niejednokrotnie wykonywał brudną robotę. Widząc jednak, że jego lojalność i oddanie to za mało, by liczyć na zaufanie swojego szefa, Dwight odchodzi z wielkim hukiem kończąc swą patetycznie śmieszną przemowę „we all shall fall”. 

[No nie wiem jak kogo, ale mnie przekonał.]
Wszystko ma jednak szczęśliwe zakończenie, gdyż Michael dowiaduje się prawdy i prosi Dwighta by wrócił na swoje stanowisko słowami „potrzeba wielkiego człowieka, by przyznać się do błędu i ja jestem tym człowiekiem’ – które są typową kwestią Michaela, który za każdym razem musi zaznaczyć, że jest najlepszym szefem na świecie (przecież tak jest podpisany jego kubek, który kupił sam dla siebie). Historia ma drugie dno, bo całe odejście z pracy groteskowego i geekowatego Dwighta było tak naprawdę intrygą wymyśloną przez kolegę z pracy zazdrosnego o niezwykle lukratywnie nicnieznacząca pozycję numeru trzy w biurowej hierarchii.

[Kolejna złota myśl biurowego szatana intelektu]


Niektórzy swoją pracę zamieniają w prawdziwy związek małżeński. Tak było w relacji szef-podwładny pomiędzy Manym  i Bernardem z Black Books, który po swoim nietypowym wstrząsie/objawieniu jakiego doznał po płonięciu Małej Książeczki Spokoju zmienia się nie do poznania w uległego, bezkonfliktowego i usłużnego kuca. Korzysta na tym antypatyczny i asocjalny Bernard Black, zapijaczony Irlandczyk, nad którym zawsze unosi się ezoteryczny obłok tytoniowego dymu. Bernard jest zbyt leniwy by zmienić bieliznę czy choćby wstać do czynności fizjologicznych, z pomocą więc przychodzi Many (no może poza tą drugą czynnością). Świetnie spisuje się w roli chłopca do popychania a rola wielozadaniowego butlera sprawia, że w końcu czuje się potrzebny. Jednak miarka w końcu się przebiera i jęczenie, wieczne narzekania i kaprysy Bernarda powodują, że Many unosi się w końcu okruszkami honoru, Bernard nie może znieść takiego buntu i wywala Manyego na zbity pysk.

[No nie da się nie zauważyć magnetyzmu pomiędzy tą parą]
Many szybko jednak odnajduje się na rynku pracy i przechodzi do konkurencji. Dumny i zawzięty Bernard nie jest jednak szefem bez serca i przez dziurę w ścianie codziennie podgląda pracę swojego byłego podwładnego. Obaj są bardzo dobrzy w odgrywaniu przed sobą nawzajem pozorów radzenia sobie bez swojego związku, ale tak naprawdę to ani Bernard (który popada w coraz większy konflikt z higieną) i Many, który nie ma gdzie się podziać po pracy, nie mają zbyt wielkich szans na to, by przetrwać bez siebie. 

[Many miał też inny epizod poza księgarnią Black Book, kiedy próbował
wyrwać się z ulicy przez karierę na dość nietypowej niszy na rynku erotycznym.]
Many bez Bernarda jest bezbronny wobec sekciarskiej atmosfery w nowej pracy. Może i Bernard był bezdusznym satrapą, ale przynajmniej nie chciał zmieniać Manyego. Wcale nie dlatego, że tolerował jego styl bycia, po prostu nie obchodziło go nic, poza śniadaniem wystawionym na stół i upranymi gaciami na brzegu łóżka. Many pęka w momencie, gdy nowy przeżarty korpo-entuzjamem szef każe mu ściąć rozwichrzone włosy, które ni mniej ni więcej definiowały tę cudaczno-hipisowską postać. Tego jest za wiele i Many odchodzi, a przy pomocy mediacji jedynej osoby, która jest wstanie usadzić wszystkie demony Bernarda na jednym przedszkolnym krzesełku czyli Fran, panowie godzą się i wracają do swojego toksycznego związku. Happy end.

[Jak to mówią: w związku najważniejsza jest szczerość.]


Bezrobocie nie musi sprawiać problemu w życiu, ba, może być bardzo wyzwalające i wygodne, spojrzeć wystarczy na Jeza z Peep Show, którego muzyczna kariera utknęła w martwym, gnijącym punkcie. Jez jest przyczepiony do życiodajnego, nie oczekującego nic w zamian cycka, którym jest jego room-mate Mark Carrigan. Mark jest kompletnym przeciwieństwem Jeza, poukładanym Brytolem, przedstawicielem klasy średniej, co przekłada się byciem średniakiem we wszystkim. 

[Też się nad tym zastanawiam... i zastanawiam, i zastnawiam (...)]
Jez ciągle zalega za czynsz, siedzi zadem na wygodnym karku Marka i tak naprawdę nic nie zapowiada się by ta pasożytnicza sytuacja miała się zmienić. Jez podejmuje różne próby zdobycia pracy, ale to tylko zasłona dymna, by uspokoić Marka, który od czasu do czasu podnosi pretensje wobec swojego nieudacznego kompana. Mimo tego, że Jez ma wielomilionowy dług wobec Marka, to właśnie on jest jego najwierniejszym przyjacielem, który towarzyszy mu w jego najważniejszych chwilach w życiu, przeważnie są to siermiężne klęski, gdyż obaj bohaterowie są chodzącymi nieszczęściami. Jak widać to nie przeciwieństwa, a nieszczęścia przyciągają się najbardziej.

[Nie powiem, że to nie ma sensu]


Brak pracy i pieniędzy czasami skłania do drastycznych posunięć. To właśnie przydarzyło się Bretowi i Jemaine'owi z muzycznego serialu Flight of the Conchords, których długi za czynsz, a także puste brzuchy wywiodły na ulice. Tak, panowie postanowili sprzedać swoje miłosne usługi za pieniądze. Niestety, jedyna klientka nie zapłaciła, a po drodze pojawiły się również wyrzuty sumienia, czy aby naprawdę decyzja o prostytuowaniu się jest tą najlepszą. A wszystko zaowocowało piosenką z powalającym refrenem: „You don’t have to be a prostitute, oh no no no no no”. Nowozelandczycy mieli chroniczny problem z zanikiem kasy i ich poszukiwania zarobku to historia dwóch sezonów serialu, gdyż ich kariera muzyczna odbiegała nieco od spodziewanego przez nich amerykańskiego snu.

[Jemaine i Bret. Po prostu]


Schowanie dumy do kieszeni i obniżenie swoich oczekiwań, to czasami panaceum na skrócenie czasu poszukiwania pracy. Tak często zdarzało się postępować Warwickowi Davisowi, gwieździe serialu Life’s Too Short. Davis jest szefem agencji, która wynajmuje karły na przeróżne okazje. Jest tak chytry, że najlepsze role i najbardziej dochodowe zajęcia zostawia dla siebie. Nie ma z tego jakiś kokosów, zresztą ma na karku własny rozwód i roszczenia żony, toteż nie jest mu życiu kolorowo. Chcąc nie chcąc musi odcinać kupony od dawnej sławy, czyli głównie ról zagranych w Gwiezdnych Wojnach. Nikt bowiem o jego głównej roli w Willow już nie pamięta. Wiąże się to niestety z przebieraniem się w upokarzające kostiumy i pełnienie roli dziwadła na przyjęciach i spędach fanów si-fi. Jego niewielki wzrost i specyfika rynku filmowego pozwala mu jedynie na występowanie w określonych rolach tj. złych karłów, chytrych karłów czy wystawionych na pośmiewisko karłów. Jedynym plusem jest możliwość zrobienia sobie zdjęć z gwiazdami światowego kina, o co zwykle zabiega ze zbytnią desperacją.

[I to nawet nie jest najgorsze, co spotkało Warwicka ze strony
Johnny'ego D.]

Chęć zasmakowania choćby kropelki sławy, kosztem porzucenia swoich ambicji i marzeń, to nie tylko przepis na zaistnienie i udaną karierę, ale również filozofia życia głównego bohatera Extras granego przez Ricky’ego Gervaisa. Andy Millman jest tytułowym wiecznym statystą, któremu w końcu udaje się sprzedać pomysł na własny serial, ale co z tego, jeżeli jego pomysł zostaje pociachany przez telewizyjnych rzeźników, dla których wyznacznikiem sukcesu jest miałkość, głupawość i tandeta. Andy musi przełknąć gorzką pigułkę po tym jak jego dzieło zostaje połknięte i wyplute przez machinę komercji. Mimo, że jego serial z nim w roli głównej wchodzi na antenę, on sam nie może się w nim oglądać, nie mogą też tego oglądać krytycy, którzy nie zostawiają na serialu suchej nitki. Ambicje ambicjami, ale z czegoś trzeba przecież żyć.



Co jednak, gdy bezrobotna osoba nie może liczyć na pomoc swoich bliskich? Głównie dlatego, że najbliższa osoba to taki sam, a może i większy nieogar? Tak dzieje się w najbardziej nieprzebierającej w obleśnych środkach wyrazu satyrze na białych Amerykanów ( przyp. red. white trashes) czyli It’s Always Sunny in Philadelphia. Ekipa z Filadelfii poza swoim śmierdzącym i odpychającym Paddy’s bar nie ma innego źródła utrzymania, dlatego, gdy im się nie wiedze, albo ktoś im odbiera to na wpół wyschnięte źródło podtrzymywania wegetacji, muszą czasem podjąć drastyczne środki.

[Kiedy ktoś tak pyta, lepiej nie odpowiadać na takie pytanie]
Rodzeństwo Dennis i Dee wymyślając, że chętnie skorzystają z pomocy państwa postanawiają pójść na ulicę, uzależnić się od narkotyków i totalnie zapuścić. Niestety ich oczekiwania wobec państwa i jego opiekuńczości są nad wyraz i z całej przygody zostaje im tylko uzależnienie i czarna dziura, którą mają w pamięci. Najbardziej malownicza postać, jak tylko malownicza może być mozaika wymiocin, którą jest Charlie, pozbawiony odpowiedzialnego zajęcia w barze, został oddelegowany do utrzymywania porządku, co jest chyba najbardziej obrzydliwa pracą w całym zestawieniu. Przez prawie tuzin sezonów daje się poznać jako Charlie The Rat Slayer, który przez wszystkie lata udoskonalił metodę anihilacji gryzoni do perfekcji, tak że stało się to jego głównym atrybutem obok nieszczęśliwej miłości do kelnerki.

[Kreatywność, błyskotliwość, innowacyjność; ten człowiek tego nie ma]


Gruby facet w średnim wieku, z niespełnionymi ambicjami, zakładnik własnej nieporadności, nieprzystający do społecznych norm - to niezbyt dobry kandydat na pracownika, ale za to świetny materiał na głównego bohatera serialu. Seriale Uncle, Ideal i Mr. Sloane mniej więcej opowiadają o tym samym. W Uncle misiowaty, trochę nie do końca udany rockman ze swojego bezrobocia nic sobie nie robi, czekając na swoje pięć minut, które najzwyczajniej się ociągają z przybyciem. Może jednak liczyć na pomoc siostry i siostrzeńca. No i znowu gloryfikacja pasożytnictwa! Ideal to tak naprawdę nie jest historia bezrobocia, bo główny bohater ma jakieś tam zajęcia, może niezbyt zgodne z prawem, bo jest dealerem, ale zawsze jakieś. Z tą niezgodnością z prawem to może nie do końca taka prawda, bo z jego usług korzystają też funkcjonariusze prawa, także win win. Mr. Sloane traci pracę, nie inaczej jak znów za sprawą nieocenionej pomocy kolegi z pracy i bach! całe życie legło w gruzach. Do tego zostawia go żona, także nic innego jak tylko się radować. Bezrobocie skłania go podjęcia poważnych kroków, on jednak postanawia pójść na skróty, prawem ekonomii wysiłku postanawia popełnić samobójstwo. Jednak to się nie udaje, dlaczego miałoby? Skoro do tej pory nic się nie udawało? Bohater zostaje więc z wielką dziurą w suficie i wielką dziurą w życiorysie. Pan Sloane jednak się zawziął i wyprostował swoje życie idąc za głosem serca i masochistycznych tendencji, gdyż odnalazł się jako nauczyciel.

[Zawsze można się przekwalifikować. They said.]


Bezrobocie nie musi aż tak boleć. Czasami warto się zastanowić, czy miejsce, w którym się aktualnie znajduje, to tak naprawdę najwłaściwsze miejsce. Najczęściej nie, gdyż stagnacja to nienaturalny stan dla człowieka, bo jak to powiedział klasyk „Misiek, ale ty się chłopie rzucaj!”

[No, ale jak już się znajdzie tę robotę, to raczej warto się czasem
przyłożyć do nowych obowiązków.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz