...

...

wtorek, 13 stycznia 2015

O
RYCERZU,
KTÓRY

PRZYFANZOLI...
A POTEM 
O TYM ZAŚPIEWA

Pora teraz na serial, którego nigdy bym nie podejrzewał o to, że mi „podejdzie”. Zaczęło się niewinnie, od poszukiwania czegoś lekkiego i frywolnego do oglądania na zły humor i dla odpreżenia. I jako, że znudziło nam się oglądanie po raz milionowy Outnumbered, a inne seriale przepadły wraz z dyskiem, postanowiliśmy obejrzeć coś, co właściwie nie wiadomo jakim cudem miałoby nam się podobać, czyli serial muzyczny, a nawet musicalowy. 
Galavant to jednak nie taki głupiutki i słodki serialik jaki się spodziewaliśmy zastać po obejrzeniu jego pierwszych minut. Choć obsada jest taka sobie, a główne postacie to trochę takie wymuskane i wyfiołkowane flaki w oleju, to jednak udział angielskich aktorów na drugim i trzecim planie zupełnie ratuje ten serial. Dla serialomaniaków, a tym bardziej filmomaniaków smakowitym kąskiem będzie to, że w serialu pojawia się słynny z filmów spod znaku kastetu i strzałów odrzucających ofiarę na kilometr Vinnie Jones, którego pamiętamy szczególnie z filmów Przekręt (Snatch) oraz Porachunki (Lock, Stock and Two Smoking Barrels) . Vinnie ostatnio próbuje swoich sił w serialach, bo oprócz roli w Galavancie pojawił się również w Arrow

(Vinnie/Gareth - pierwszy łysa pała królestwa)

Oprócz Vinniego warta uwagi jest obecność na ekranie Timothy’ego Omundsona, który gra największego rywala tytułowego Galavanta króla Ryszarda. Ta postać to prawdziwa lokomotywa serialu, nic i nikt nie wnosi tyle wisielczego humoru i doprowadza do sytuacji, które serwują nam prawie tyle zażenowania, co śmiechu do rozpuku. Niezmiernie ucieszyło nasze serca to, że królewskiego kuchmistrza gra Darren Evans  znany nam z  serialu My Mad Fat Diary (za którym, nie ukrywamy, bardzo tęsknimy). Na tym jednak nasze „ochy” i „achy” się kończą, bo trójka głównych bohaterów: Galavant, Isabella i Sid, tak naprawdę nie dają jakiegoś super popisu, zresztą nie muszą, bo ich perypetie, żarty sytuacyjne i to, że zawsze komuś z nich spektakularnie się obrywa nie pozwala na to, by choć przez chwilę się nie uśmiechnąć. 

(Mimo, że Ryszard to wyjątkowo
 rozkapryszony i samolubny monarcha,
 trudno go nie polubić)

Serial ma w sobie coś z ujmującego kiczu i choć czasem ma się już dosyć piosenek, to zaraz pojawiają się w samym serialu żarty z tego, że ktoś z bohaterów ma już dosyć śpiewania, ba, jest nawet piosenka, o tym, że już ma się dosyć muzycznych przerywników. Galavant to naprawdę całkiem udany pastisz disnejowskiego uniwersum (zrobiony zresztą przez stację ABC należącą do Disneya). Szczerze powiedziawszy gdyby Disney robił nie tylko takie seriale, ale i filmy to sam bym na nie chodził, za własne ciężko zarobione pieniądze. Powód główny? Humor. Jego to nie brakuje scenarzystom, którzy obok słodkiej baśniowej scenerii, „zrobionych” królewn i królewiątek umieścili w tym disnejowskim uniwersum naprawdę soczyste teksty i niepoprawne politycznie żarty. To, za co lubimy ten serial najbardziej to to, że wyśmiewa się sam z siebie. Całkowicie obśmiany zostaje mit rycerza na białym koniu i choć wychodzi to czasem trochę zbyt głupawo, to jednak ujmuje, a z odcinka na odcinek docinki są coraz lepsze i bardziej pieprzne. 

(Żarty z eunucha zawsze na czasie, szczególnie, że Gra o Tron wkrótce.) 

Bawi również karykaturalny ahistoryzm, świadomie posunięty do granic takiego absurdu, że nie powstydziłby się go sam Ridley Scott. Jest i czarny humor, czego wcale się nie spodziewa po pierwszym spotkaniu z jaskrawo barwnymi szatami i białym uzębieniem w środku Średniowiecza. Bardzo fajnie wypadło też wplątanie motywów ze współczesnej popkultury w akcję dziejącą się przecież w zamierzchłych czasach, choć do poziomu majstersztyku w tej dziedzinie jaki widzieliśmy w animowanym Alladynie (serialu także zrobionym przez Disneya) nadal daleko. Piosenki może i są ciągle na jedno kopyto, ale myślimy, że z tym będzie coraz lepiej i lepiej w kolejnych odcinkach. Liczymy też,na jakieś gościnne występy Anglików z naszych ulubionych seriali (zostało tylko 4 odcinki do końca 8-odcinkowego sezonu, a więc muszą się postarać z tymi ciekawymi gośćmi już raczej w kolejnym sezonie, o ile taki powstanie). 

(Nasz ulubiony moment, kiedy to bańka bajkowej sielanki pęka.)
Choć Galavantowi jednak do tego daleko, to przy okazji tego serialu przypomniały się nam pierwsze dwa sezony Black Adder i tego, jak tam obśmiewano nie zawsze rozgarniętą arystokrację, łasą na bogactwo i ciemiężącą prosty lud. Kolejne serialowe skojarzenie to serial familijny, choć to dosyć niesprawiedliwe zaszufladkowanie, bo Horrible Histories to istne małe arcydziełko telewizyjnie, a na pewno zaś jazda obowiązkowa dla fanów angielskiego humoru. A propos angielskiego humoru, którego, jak już wspominaliśmy, jest w  Galavancie do syta, to da się zauważyć, że czasem ta transplantacja tegoż poczucia humoru do produkcji amerykańskiej nie wyszła w stu procentach i przeszczep potrzebuje jeszcze trochę czasu by się przyjąć. Sam serial kręcono w Anglii, stąd kilka pięknych krajobrazów. Malowniczość scen Galavanta jest jednak skutkiem nie tylko urokliwej angielskiej scenerii, ale również niezwykle podkręconych kolorów. Co czasem w oczy szczypie, ale cóż, pastisz to pastisz, więc przesady tu nie zabraknie.

(Ryszard, choć bogactwem odbił Galavantowi ukochaną, to na ego wdzięki pozostaje ona zimna jak lód)
Tak więc Galavant to jak najbardziej świetna rozrywka, jednak niekoniecznie dzięki jakimś charyzmatycznym postaciom, czy oryginalnej fabule, ale świetnie napisanym scenkom, humorze, który objawia się nawet w małych, niepozornych szczególikach, niektórych naprawdę prześmiesznych piosenkach, których nie powstydziłby się legendarny duet sceniczny i serialowy Flight of the Conchords, i oczywiście obśmianiu ahistoryzmu Hollywoodu, który nie raz i nie dwa napisze jeszcze własną historię i topografię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz