...

...

środa, 16 kwietnia 2014

FARGO na małym ekranie, albo o nieznajomych złym wpływie.




     Dla fanów być może najlepszego filmu w twórczości braci Coen wiadomość o tym, że planowany jest serial na jego podstawie, była co najmniej dziwna. Bo niby o czym miałby być taki serial? Czyżby coś umknęło Braciom podczas produkcji filmu? Zaczęto snuć domysłu, czy serial miałby podjąć poboczne wątki, być czymś w rodzaju prequela albo sequela, odpowiedzieć na pytania, które pojawiły się zaraz po tym jak na ekranie kinowym pojawiło się the end. Szybko jednak twórcy serialu pozbawili nas najważniejszych wątpliwości, wyjawiając, że serial ma przedstawiać inne zbrodnie, które naprawdę wydarzyły się w stanie Minnesota. Teraz poznaliśmy pierwszy odcinek i przekoanliśmy się, że to tak naprawdę zupełnie inna historia nie mająca zbyt wiele wspólnego z filmem, ale w żadnym wypadku nie przynosi mu to ujmy. Przeciwnie, apetyt został rozbudzony, a my mamy przeświadczenie, że najlepsze jeszcze przed nami…






Nie zrozumcie nas źle, pierwszy odcinek to była prawdziwa bomba. Ale jednocześnie wiemy, że kolejne odcinki odkryją przed nami jeszcze lepsze kąski. Czuć w serialu Coenowskiego ducha, zarówno ich wisielczy humor i ponurość świata przedstawionego są obecne od pierwszych minut. Nastrój serialu jest naprawdę ciemny, brudny i zły, nie jest to jakiś tam gimbazjalny nihilizm jak w True Detective, tylko soczysta atmosfera świata, którego granice i prawidła od tak bez ostrzeżenia zaczynają się rozmywać. Wszystko zaś dzięki nieznajomemu, którego los przywodzi do miasteczka, którego mieszkańcy są nieświadomi, że w ich progi zawitał sam Szatan. 


(Radzimy zwrócić uwagę na plakat w tle. Nie jest on bez znaczenia.
"What if you're right, and they're wrong?" Oto motto pierwszego odcinka.)

No może nie Szatan, ale bardzo podobna mu postać, która równie mocno jak Zły uwielbia mącić i sprawiać wrażenie, że chce komuś pomóc, a faktycznie tylko wpakować w jeszcze większe tarapaty. Myślę, że jak nie przepadam za Billy Bobem Thorntonem jako człowiekiem, to do tej roli pasuje całkiem nieźle. To, co zaś skrzeczy w jego wizerunku, to to, że łudząco przypomina jakiegoś wioskowego głupka z rosyjskiej prowincji. Tak, przez zabójczą grzywkę i niepasujący mu tupecik, czy tam perukę przyczepioną do jego łysiny.

(Zdjęcia promocyjne nie zwiastowały jeszcze
 masakry stylizacyjnej na głowie Billy'ego w serialu.)



Serial jak na amerykańską produkcje telewizyjną ma świetną ścieżkę dźwiękową. Od początku budzi ona nastrój niepokoju i przeświadczenie, że niebawem coś dokumentnie się spierdzieli. Widać po twórcach serialu, że trochę posiedzieli nad tym pierwszym odcinkiem, bo zwroty akcji i budowanie napięcia, które w momencie ujścia sprawia niemałe rozdziawienie szczęki, nie odbiegają niczym od pozostałych filmów braci Coen.

(A tak promowano serial za Oceanem.)





No i pora na naszą wisienkę na torcie, czyli Martina Freemana. Martin wprowadza do serialu chyba najwięcej wątków komediowych przez to, że gra dość nieporadnego nieudacznika, który bezwolnie ulega wpływowi diabolicznego Lorne Malvo, granego przez Billy’ego. Freeman przechodzi chyba sam siebie, jego gra jest nawet lepsza od tej, którą prezentuje w Sherlocku, bo też jego rola stwarza większe pole do popisu niżli cień Sherlocka. 

(Nothin' to do here! Policja w Fargo prawie tak samo dzielna jak u nas.)

W pierwszym odcinku Fargo główne światła skupione są właśnie na Freemanie, który przyćmiewa nie tylko Thorntona, ale i resztę obsady. Jego gesty, mowa ciała, malownicze skrępowanie na twarzy i jej  mimika to prawdziwe cud miód mistrzostwo. Jakby wodzeni za sznurki najpierw się śmiejemy z niego, potem jest nam szkoda, by na koniec już samemu nie wiedzieć, co ze sobą zrobić. Bracia Coen nie reżyserowali serialu, ale widać, że czuwali nad jego powstaniem, bo tak samo jak w ich filmach widz jest nagminnie sprowadzany na manowce. Szczególnie przez to, że wszelkie sympatie wytworzone na początku serialu bezpowrotnie umierają pod koniec odcinka.


 
(Mniej więcej to obrazuje jak Thornton wypada na tle Freemana,
 który maluje swoją postać jak jakąś scenkę rodzajową, detal po detalu.)

Pierwsze minuty to bolesny zgrzyt, kiedy trzeba się przyzwyczaić, że Martin porzuca piękną angielszczyznę i wrzuca na język prowincjonalny amerykański akcent, który łudząco przypomina ten z Black Books, gdy Fran i Manny przedrzeźniają amerykańskich turystów. Tam tak mówią wszyscy! No, może oprócz Thorntona, przybysza znikąd oraz policjanta podobnego do Petera Serafinowicza, który jest najsłabszym aktorem w obsadzie i chyba po prostu nie nadąża za resztą.

(Czy dzielna pani policjant poradzi sobie z tajemniczą sprawą
 tak jak z uroczo bawiącymi się chłopcami?)

Myślę, że Martin jeszcze nam pokaże większe widowisko, bo facet potrafi zaczarować jak mało kto. Szkoda, że grający w filmie Steve Buscemi nie zagrał w serialu,skoro jakoś na występ w Portlandii się skusił. Inną rozpoznawalną twarzą jest Bob Odernik z Breaking Bad. W kolejnych odcinkach nie zabraknie jednak następnych niespodzianek.



(Bob Odenkirk, Kate Walsh, Glenn Howerton
- to oni będą sekundować Martinowi Freemanowi.)


Serial dotrzymuje kroku filmowi, ba, zapowiada się jako jeden z najlepszych w tym roku. Dla nas jest to przede wszystkim ulga w cierpieniu oczekiwania na nowy sezon Sherlocka, ale któż wie, może taki Freeman spodoba nam się bardziej?

(Nie ma to jak trochę sobie poćwiczyć, by nie wypaść z roli.)











Post Scriptum: Aha, szwedzkie nazwiska postaci, które również funkcjonują w filmie to nic innego jak ukłon w stronę szwedzkich korzeni tej części Minnesoty. Zresztą lokalny klub amerykańskiego footballu nazywa się Vikings. Ciekawe czy w serialu pojawią się również wkręty ze szwedzkiego tak jak w filmie, gdzie pojawia się przekleństwo „Jävla fitta” wypowiedziane przez Petere Stormare’a, rodowitego Szweda.




(A na koniec... złowieszcza pralka.
Spiritus movens odcinka.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz